Wybuch wojny sprawił, że dotychczasowi sąsiedzi niemal z dnia na dzień stali się wrogami – okrutnymi i bezwzględnymi. Dla Polaków każdy dzień oznaczał nowe zagrożenia. Każda noc: strach przed wywózką na Sybir.
Poniższa fabularyzowana opowieść pochodzi z książki „Czerwone niebo nad Wołyniem”. Odtwarza ona prawdziwe wydarzenia w oparciu o relacje najbliższych krewnych autorki: członków rodziny Kozińskich ze wsi Okopy w powiecie sarneńskim na Wołyniu.
31 sierpnia wczesnym świtem Dominik Koziński stawił się w koszarach. Miał odbywać służbę jako młody chorąży. Ale już nad ranem nieoczekiwanie zawyły syreny, zwołując wszystkich na nadzwyczajny apel. Dowódca piechoty generał Przyłupski, występując na apelu przed wojskiem, mówił drżącym i podniesionym głosem:
Reklama
– Dzisiaj, o godzinie czwartej czterdzieści pięć, na kraj nasz, od lądu, morza i powietrza, najechały wojska III Rzeszy Niemieckiej. Wybuchła wojna. Wszystkie nasze wojska mają przydział do obrony granic Ojczyzny…
Podał się za dezertera
Tego dnia, biorąc do plecaka tylko skromny suchy prowiant, Dominik Koziński został przydzielony jako dowódca do obrony strażnicy na rubieży pomiędzy Polską i Związkiem Sowieckim. Nie był tam jednak długo, ponieważ już 17 września bastion polskiej strażnicy został otoczony przez Armię Czerwoną, a żołnierze polscy wzięci do niewoli.
W tej sytuacji, nie chcąc współpracować z czerwonoarmistami, Dominik Koziński poprosił o zwolnienie z wojska i podając się za namową ojca za dezertera, został wypuszczony i zwolniony do domu.
Odtąd jeszcze przez jakiś czas trwania wojny będzie przebywał w Okopach, lecz kiedy tylko nadarzy się okazja, wstąpi do partyzantki i będzie jej oddanym żołnierzem, dowódcą pododdziału polskiego w ramach sowieckiego partyzanckiego Oddziału im. Czapajewa pod dowództwem Piotra Szewczuka.
Reklama
Okrutny nacjonalizm
Ukraińcy, dotąd milczący i jako tako tolerancyjni wobec Polaków, nagle stali się wrogami – okrutnymi i bezwzględnymi. Współpracująca z Niemcami Ukraińska Powstańcza Armia i Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów „B” sukcesywnie wykonywały plan zagłady ludności żydowskiej i polskiej. Rozprzestrzenił się okrutny nacjonalizm.
Już 17 września chłopi z Kisorycz donieśli czerwonoarmistom na leśniczego Stanisława Zaleskiego i gajowego Jana Marcinka za to, że nie pozwalali oni na kradzież drewna z lasów. Zostali za to rozstrzelani, bez żadne go sądu. Były to dwie pierwsze ofiary wojny w parafii Okopy.
W pogrzebie uczestniczyła cała polska ludność z wszystkich trzech wsi, a celebracji pochówku dokonał ksiądz Ludwik Wrodarczyk. Naraz we wsi pojawili się nie wiadomo skąd jacyś milicjanci, pełnomocnicy, sołtysi i inni czynownicy z czerwonymi opaskami na rękach. Chodzili od domu do domu. Spisywali inwentarz, ziemię, co tam kto miał, i siali postrach wśród ludzi.
Po słupach, drzewach i budynkach rozlepiali plakaty oczerniające ludność polską. Polaków spędzali na niekończące się mityngi, na których lżono i obrażano wszystko, co polskie, wychwalając dobrobyt sowiecki.
Reklama
W takiej atmosferze i codziennym strachu upływało życie w Okopach, Budkach Borowskich i Dołhani – wsiach polskich osaczonych ze wszystkich stron przez Ukraińców, Niemców i tak zwaną władzę sowiecką, która realizowała też sukcesywnie swoje wywózki na Syberię.
„To po nas, na Sybir nas zabierają!”
Kozińscy i młodzi Romaniewiczowie gospodarzyli na swoich posiadłościach, usiłując się niczym nie narażać władzy sowieckiej. Wincenty starał się, jak mógł najlepiej, ugaszczać odwiedzających jego gospodarstwo przywódców tejże władzy. Pewnej nocy jednak rozległo się głośne łomotanie do drzwi wejściowych domu.
– Wincenty, słyszysz? – drżącym głosem szepnęła Michasia. – To po nas, na Sybir nas zabierają!
Wincenty szybko zerwał się z łóżka i założywszy w pośpiechu na nogi ciepłe, podwójne skarpety, które miał zawczasu przygotowane przez żonę na wypadek natychmiastowej wywózki, wdziawszy watowane spodnie i narzuciwszy na siebie kożuch, poszedł otwierać drzwi. Kiedy już otworzył, zobaczył w drzwiach krasnoarmiejca z pepeszą.
– Dawaj konie!
Naciskając na głowę czapkę, wyszedł na dwór. Zobaczył na dziedzińcu obejścia ze dwudziestu czerwonoarmistów z dowódcą siedzącym w wymoszczonych saniach, palącym fajkę w towarzystwie kilku jeszcze oficerów i rozchichotanych panienek.
Odetchnął z ulgą, ale miał się na baczności, wiedział bowiem, że pijani czerwonoarmiści, puszczeni samopas, są bezwzględnymi draniami.
„Trzeba pomagać Armii Czerwonej, w zamian za ochronę”
Kiedy otworzył wrota stajni i zapalił naftowe lampy, w drzwiach ukazał się dowódca. Wysoki i przystojny, z przekrzywioną czapką i w rozpiętym płaszczu, chodził i wybierał konie. Wskazywał palcem, a służący Michał odwiązywał je i wyprowadzał ze stajni. Czerwonoarmiści wzięli dziesięć koni, resztę zostawili, mówiąc, że i po te przyjadą, bo trzeba pomagać Armii Czerwonej, w zamian za ochronę przed Niemcami i Ukraińcami.
Wybranym koniom pozakładano uprzęże, siodła i każdy z przybyłych żołnierzy poza swoim koniem, na którym jechał, ciągnął na postronku jeszcze „zdobycznego”. (…)
Reklama
„Żyjemy! Bóg pozwolił!”
Koziński [wrócił do domu], zajrzał do kuchni, potem po kolei odwiedzał pokoje, sprawdzając, gdzie są wszyscy. Otwierając drzwi sypialni, stanął jak wryty. Cała rodzina z Jewką na czele siedziała zakutana w kożuchy z tobołkami na łóżkach, gotowa do wyjścia. Widząc przestraszone oczy synów i żony, usiadł obok nich.
– Rozbierajcie się! Dzisiaj nie jedziemy na Sybir! Towariszczi ze swoim pijanym dowódcą zabrali konie i poszli precz!
Pierwsza wstała Jewka i nic nie mówiąc, podreptała do kuchni. Za nią wyszli chłopcy, a Michasia, siedząc na łóżku, pomału zaczęła rozwiązywać ogromną chustę na głowie, którą była okutana. Kiedy ją wreszcie z siebie ściągnęła, położyła się, podpierając na ogromnej poduszce.
Wincenty przysunął się do niej, objął ją i przytulił. Oparła mu głowę o ramię. Z jej oczu spływały powoli łzy. Wincenty gładził jej włosy.
– Nic się nie stało, moja gołąbko! Żyjemy! Bóg pozwolił!
Złapała nagle jego dłoń i mocno przytknęła do swoich ust.
Reklama
– Nie płacz, miła moja, jedyna – prosił, całując jej włosy, ręce, czoło, a kiedy poczuł, że Michasię ogarnia płacz, dotknął ustami jej ust w głębokim, czułym pocałunku… Od tej pory każdy najmniejszy ruch w nocy napawał lękiem – czy już zabierają, czy jeszcze nie.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Barbary Iskry Kozińskiej pt. Czerwone niebo nad Wołyniem. Ukazała się ona nakładem wydawnictwa Bellona w 2021 roku.
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.