Przemysław Leitgeber pochodził z szanowanej wielkopolskiej rodziny. Był jednak jej prawdziwą zakałą. Już jako 14-latek zaplanował, a następnie wziął udział w zabójstwie własnego brata. Po wyjściu z więzienia od razu związał się z niemieckim wywiadem. W trakcie okupacji, jako gestapowiec z lubością znęcał się nad Polakami. Nic dziwnego, że Armia Krajowa wydała na niego wyrok śmierci. Egzekucja nie przebiegła jednak gładko.
„W strząsające morderstwo, którego ofiarą padło młode życie ś.p. Stanisława Leitgebera, zmroziło krew w żyłach wszystkich mieszkańców naszego miasta. Wielkie wrażenie wywołała następnie wiadomość, że mordercami byli dwaj chłopcy 14- i 16-letni, a młodszy z nich był rodzonym bratem zamordowanego. Zamordowali oni człowieka, aby mieć pieniądze. Starszy Rysiewski miał już kochankę, Leitgeber zaś od dłuższego czasu marzył o motocyklu. To było tło morderstwa” – tak opisywano okrutną „kainową zbrodnię”, jaka dokonała się 4 marca 1926 r. w cenionej wielkopolskiej rodzinie Leitgeberów, której przedstawiciele byli znanymi wydawcami i księgarzami.
Reklama
25 lat za morderstwo
Rysiewski kilkakrotnie uderzył Stanisława Leitgebera młotkiem w tył głowy, a jego młodszy brat w tym czasie zatykał bratu usta, by nie mógł krzyczeć o pomoc. To właśnie Przemysław Leitgeber zaplanował z zimną krwią całe morderstwo i zaangażował w sprawę przyjaciela. W czasie rozprawy sądowej przyznał, że poczuwa się do winy, lecz jednocześnie zasłaniał się niepamięcią, jeśli chodzi o szczegóły dokonanej zbrodni. Na większość pytań przewodniczącego sądu odpowiadał „Nie”, „Nie wiem”, „Nie przypominam sobie”, „Nie pamiętam”.
Ostatecznie wyrokiem sądu Przemysław Leitgeber i Feliks Rysiewski zostali skazani na piętnaście lat ciężkiego więzienia. Leitgeber najpierw odbywał karę w Bydgoszczy, a w marcu 1927 r. przewieziono go do Wronek. W czasie podróży pociągiem zabójca opowiedział o motywach swojego działania współpasażerowi: „Chciałem zamordować człowieka, który ma pieniądze, a ponieważ miał je mój brat, więc… jego uśmierciłem. I czy to nie wszystko jedno?”.
Nazywano go „Lalunią”
Czarna owca rodu Leitgeberów Przemysław Marian Leitgeber wyszedł jednak na wolność jeszcze przed wybuchem II wojny światowej i od razu rozpoczął aktywną współpracę z niemieckim wywiadem. W meldunku „C.7” z 26 lutego 1943 r. można przeczytać, że już przed 1939 r. został wysłany do Niemiec na przeszkolenie, a po powrocie pracował w szpitalu wojskowym pod fałszywym nazwiskiem.
Sam chwalił się pod wpływem alkoholu, że ukończył szkołę szpiegowską w Gdańsku. Człowiek, który szczycił się zamordowaniem starszego brata, był dla Niemców wprost idealnym materiałem na współpracownika.
Od 1940 r. Przemysław używał już wyłącznie niemieckich imion Willy i Wolf, często widywano go zresztą z ukochanym psem wilczurem. Sam był wilkiem w owczej skórze, a z racji pięknej powierzchowności rozpracowująca go Izabella Horodecka nazwała go „Lalunią”.
Na celowniku polskiego podziemia
Działalność Willy’ego bardzo szybko znalazła się w obrębie zainteresowania wywiadu i kontrwywiadu Związku Walki Zbrojnej. Już 20 sierpnia 1940 r. działacz ZWZ „Warcaby-Karol” donosił w meldunku, że Leitgeber codziennie odwiedza sztab SS w Alejach Ujazdowskich. Później przeniósł się na kilka miesięcy do Łodzi, ale już 13 stycznia 1941 r. powrócił do Warszawy.
Reklama
28 stycznia 1941 r. „Rysiek” komunikował, że Willy „przyjmuje dużo Niemców”, a „w rozmowach opowiada, że będzie się mścił na Polakach”. W niedługim czasie został zaangażowany jako agent Kriminalpolizei (Kripo), dzięki czemu miał możliwość brutalnego przesłuchiwania aresztowanych Polaków i Żydów. Nie ukrywał zresztą, że czerpie z tego sadystyczną przyjemność. We wrześniu 1943 r. pisano o nim:
Jest niewątpliwie gestapowcem, do czego się przyznał wobec kelnerek Cafè Lucyna, które widziały, jak Leitgeber mył zakrwawione ręce, wówczas im odpowiedział, że wraca z roboty mu powierzonej.
Katowanie było jego żywiołem
W podobnym tonie opisywała go Izabella Horodecka 24 sierpnia 1943 r.: „Leitgeber ma dużo ofiar na swym sumieniu. Często u swoich przyjaciół obmywa ręce z krwi, wracając z pracy”. Po pijanemu Willy opowiadał zresztą, że kiedy bierze udział w obławach, „jest w swoim żywiole”.
Rosnące wpływy u Niemców dały Willy’emu Leitgeberowi możliwość łatwego zarobku kosztem osób prześladowanych przez niemieckie władze. 6 lipca 1943 r. agent „Ernest” pisał o nim w swoim meldunku: „Uwalnia za pieniądze aresztowanych, a po zwolnieniu pobiera miesięczną opłatę – za milczenie.
Reklama
W ten sposób szantażuje też kilku bogatych Żydów”. Więcej na temat jego zarobków dowiadujemy się z meldunku z 25 listopada 1943 r.:
Znane jego źródła dochodów są następujące: zwalnia zatrzymanych Żydów za wysokie ceny oraz zarabia na interwencjach w różnych sprawach w gestapo. Poza pensją zwykłą, Kraków czasami przysyła mu, podobnie jak i innym urzędnikom, premie.
Poza tym bierze czynny udział w likwidowaniu band i „ruchów postępowych” z których wszystkie bardziej wartościowe rzeczy zabiera, a następnie sprzedaje. »Łupem« tym dzieli się z wywiadowcami z I Kom. Kripo, którzy w danej akcji brali udział.
Uwodziciel
Informator dodawał również, że „jest zawsze bardzo uprzejmy i nigdy nie używa języka niemieckiego”. Dzięki temu bardzo łatwo udawało mu się wejść w posiadanie pism konspiracyjnych i zorientować się w funkcjonowaniu niektórych organizacji podziemnych, które następnie z jego pomocą były rozpracowywane i likwidowane.
Przede wszystkim jednak Willy Leitgeber uwielbiał towarzystwo pięknych kobiet i bardzo często werbował spośród nich swoje współpracowniczki i informatorki. Dwudziestego piątego listopada 1943 r. pracownik referatu „Atlantic” pisał o nim:
Reklama
Dobra znajomość języka polskiego pozwoliła mu nawiązać stosunki z kołami polskimi, a przez zaufanych mu ludzi, przeważnie kobiety, na które potrafi wywierać wpływ o charakterze erotycznym, zbiera wiele materiału poufnego.
Jak wynika z meldunków ZWZ-AK, kobiet podatnych na wdzięki Leitgebera było bardzo wiele. „Zamieszkuje na Jaworzyńskiej 8 u Kowalik Wiktorii, która jest główną lokatorką i jego kochanką. Według słów Leitgebera bardzo o nią dba, kupuje jej futra, suknie itp. Żyją na wysokiej stopie. Leitgeber jest bardzo kochliwy i z drugiego pokoju zajmowanego jej mieszkania urządza sobie od czasu do czasu pied-à-terre” – charakteryzował go jeden z działaczy ZWZ-AK. Każda kobieta, która zadarła z Willym, po poznaniu jego obrzydliwego charakteru gorzko tego jednak żałowała.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Inwigilacja środowiska aktorów
Od 1942 r. Leitgeber zaczął regularnie bywać na przyjęciach u dyrektora teatru Komedia Józefa Artura Horwatha, zapewne inwigilując środowisko polskich aktorów na zlecenie niemieckich przełożonych. Drzwi do artystycznego świata otworzyła mu młodziutka aktorka Komedii Maria Wolińska, której spodobał się przystojny i elegancki policjant. „Wzrostu średniego, 175 centymetrów, blondyn, małe szare oczy, głęboko osadzone, rysy twarzy regularne” – opisywał go 28 maja 1943 r. działacz wywiadu podpisany jako „Pracownia”.
Wolińska pojawiła się na deskach teatru Komedia 29 kwietnia 1941 r. w roli Dzidki w spektaklu Romana Niewiarowicza Znajda, w 1942 r. dołączyła zaś do zespołu nowo utworzonego Teatru Małych Form Miniatury. Pochodziła z rodziny żydowskiej, a jej prawdziwe nazwisko brzmiało podobno Hebiger lub Heidelberg. Robiła jednak co w jej mocy, aby nikt nie poznał prawdy o jej pochodzeniu.
Naiwnie wierzyła, że Willy Leitgeber odwzajemnia jej uczucie, i stopniowo stała się bezwolnym narzędziem w jego rękach. On przychodził „dla niej” na przedstawienia teatralne, ona zaś zapoznawała go ze swoimi przyjaciółmi aktorami.
W dobre intencje Willy’ego Leitgebera początkowo naiwnie wierzyła również aktorka Jadwiga Dymkówna. Dymkówna poznała „Lalunię” w 1942 r. za pośrednictwem zaprzyjaźnionego z nim dyrektora Józefa Artura Horwatha. W maju 1943 r. oficera Kripo poznał również jej mąż, Jerzy Hopfer, który w październiku 1943 r. przekazał swoje informacje na temat Leitgebera wywiadowcy Armii Krajowej. Przez dłuższy czas Dymkówna nie wiedziała, czym dokładnie zajmuje się przystojny mundurowy.
„Już dosyć dużo wykończyłem takich jak ty”
Dopiero po roku znajomości Dymkówny z „Lalunią” jej brat Eugeniusz Dymek zdradził jej, że Leitgeber pracuje w niemieckiej policji. Chociaż swoją relacją z Leitgeberem aktorka zwróciła uwagę wywiadu Armii Krajowej, 6 marca 1948 r. zeznała przed sądem weryfikacyjnym ZASP-u, że do listopada 1943 r. sama była członkinią ZWZ-AK. Nie ma jednak co do tego całkowitej pewności.
Pod koniec 1943 r. Dymkówna zobaczyła na własne oczy, jak Willy szantażuje i grozi pistoletem jej koleżance z teatrów jawnych, tancerce Barbarze Bittnerównie, aby wyjechała z baletem do Niemiec. Jak mówiła w rozmowie ze współpracownikiem bezpieki w 1952 r., zgłosiła wówczas sprawę dyrekcji jednego z teatrów. Dyrekcja doniosła o zdarzeniu do gestapo, ponieważ Leitgeber niewątpliwie nadużył swoich kompetencji.
Reklama
Dymkówna została wówczas wezwana na przesłuchanie i złożyła obciążające „Lalunię” zeznanie. Leitgeber doskonale wiedział, kto na niego doniósł, więc kiedy po kilku dniach spotkał aktorkę na ulicy, powiedział jej wprost: „Już dosyć dużo wykończyłem takich jak ty, a teraz czas na ciebie”. Po usłyszeniu groźby ze strony Willy’ego młoda artystka robiła wszystko, aby już nigdy więcej go nie zobaczyć.
„Traktował ją w sposób nieludzki”
Dymkówna miała znacznie więcej szczęścia niż jej koleżanka Maria Wolińska. Kiedy już Leitgeber zyskał z pomocą Wolińskiej dostęp do aktorów, pokazał wreszcie swoją prawdziwą twarz sadysty. Jak donosił „Wieczór Warszawy” w styczniu 1947 r.: „Życie Marii Wolińskiej z Leitgeberem było jednym pasmem udręki, ponieważ Leitgeber traktował ją w sposób nieludzki, bijąc ją pejczem i katując”.
Kiedy zaś dowiedział się od jednego z artystów, że jego kochanka jest z pochodzenia Żydówką, bez większego wahania wydał ją w ręce gestapo. Maria Wolińska została rozstrzelana w sierpniu 1943 r., niedługo po tym, jak Leitgeber doprowadził do aresztowania Horwathów. Śmierć miała wówczas ponieść także jej najbliższa rodzina. Krwawy Willy nie przepuścił żadnej okazji, aby wyeliminować ze społeczeństwa osoby żydowskiego pochodzenia.
Dwudziestego siódmego października 1943 r. wszedł z trzema innymi funkcjonariuszami Kripo do mieszkania niejakiej Romany Ryng i wyciągnął z niego trzy Żydówki. „Dwie z nich w drodze do Dyrekcji w samochodzie otruły się cyjankiem potasu. Po stwierdzeniu zgonu trupy natychmiast zakopano w Parku Ujazdowskim” – czytamy w anonimowym meldunku z 1 listopada 1943 r.
Zamiast gestapowca zginęła kochanka
Maria Wolińska nie była jedyną kochanką Leitgebera, która przypłaciła życiem relację z oficerem Kripo. Pochodząca z Celestynowa służąca Wiktoria Kowalik, wspomniana już kochanka gestapowca, zginęła 21 lutego 1944 r. w czasie zamachu na jej ukochanego, zorganizowanego przez referat 993/W. Przebieg zamachu opisała dokładnie Izabella Horodecka w swoim raporcie z 1946 r.:
Jak wynikło z informacji zebranych na drugi dzień – wykonawcy wyroku na Leitgebera wypuścili w głąb pokoju, gdzie leżał, kilka magazynków ze stena, rozwalili dwa granaty, zrobili kompletną masakrę ze wszystkich obecnych w pokoju Niemców i nie-Niemców.
Tylko nic się nie stało „Laluni”, który ukrył się za tapczanem, przewrócił go na siebie i stamtąd grzał z dwóch rewolwerów do atakujących go naszych chłopców.
Początkowo planowano zlikwidować Leitgebera w teatrze, którego – jako wielbiciel pięknych aktorek – był częstym gościem. Wyrok na niego wydał Cywilny Sąd Specjalny Okręgu Warszawskiego 22 października 1943 r. O obecności „Laluni” w Komedii informowali Horodecką jej siostra Irena Malkiewicz-Domańska i Jerzy Pichelski, którzy działali w ZWZ-AK jako „Włada” i „Palik”.
Ta para kolejny raz przyczyniła się do likwidacji kolaborantów, wcześniej pomagali bowiem rozpracowywać Igo Syma. Leitgeber, wyczuwając, że Polskie Państwo Podziemne depcze mu po piętach, oglądał spektakle teatralne częściami. Przychodził do teatru przez kilka dni i każdego dnia podziwiał inny akt wystawianej sztuki. Ostatecznie zdecydowano się więc na dokonanie zamachu w jego mieszkaniu, lecz i tam Leitgeber okazał się sprytniejszy.
AK wreszcie dopada Leitgebera
Po nieudanym zamachu na swoje życie Przemysław Marian „Willy” Leitgeber miał jakoby nakazać ogłosić publicznie swoją śmierć, aby w tym czasie bezpiecznie dojść do pełni sił. W kwietniu 1944 r. powrócił do pracy i znów zaczął terroryzować osoby, które stanęły mu na drodze.
Zginął dopiero 13 czerwca 1944 r. w zamachu zorganizowanym przez żołnierzy Kedywu Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej. Został zastrzelony wraz z podoficerem Sicherheitspolizei Rudolfem Peschelem na ul. Żurawiej 1 przy placu Trzech Krzyży przez pięcioosobowy patrol bojowy z oddziału „DB-3” Śródmieście, kiedy obydwaj wychodzili z zakładu fotograficznego.
Polscy żołnierze ostrzelali również z pistoletów maszynowych stojący w okolicy samochód, w którym znajdowało się sześciu innych funkcjonariuszy gestapo. Następnie rzucili granat, poważnie raniąc funkcjonariusza I Komisariatu Policji Kryminalnej, kolaboranta Władysława Urbańskiego. Tak zakończył swoją działalność niechlubny potomek rodu Leitgeberów.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Marka Telera pt. Zagadka Iny Benity. AK-torzy kontra kolaboranci. Ukazała się ona w 2021 roku nakładem wydawnictwa Bellona.
AK-torzy kontra kolaboranci
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.