Litzmannstadt Ghetto funkcjonowało cztery i pół roku. Jednym z ostatnich świadków tego co się w nim działo jest Leon Weintraub, który w chwili wybuchu wojny miał zaledwie 13 lat. O życiu codziennym w getcie opowiedział Magdzie Jaros, autorce książki Pojednanie ze złem.
Już w grudniu [1939 roku] ukazały się plakaty, że ludność żydowska będzie przemieszczona na specjalny teren. Niedługo po tym pierwszy raz usłyszałem słowo „getto”. (…) W obwieszczeniu prezydent rejencji kaliskiej Friedrich Übelhör napisał, że to rozwiązanie tymczasowe. (…)
Reklama
Pamiętasz moment przeniesienia?
Nie utrwalił mi się szczególnie. Spakowaliśmy manatki: wzięliśmy odzież, trochę pościeli, resztę zostawiliśmy na Kamiennej 2. Dostaliśmy przydział, najpierw w byłym sklepie przy Brzezińskiej 39, dzisiaj Wojska Polskiego. Ten budynek widzę mgliście. Byliśmy tam w osiem osób, razem z ciocią Ewą i jej mężem Michałem Widawskim.
W 1943 roku wujek Michał zmarł śmiercią naturalną, był chorowity, pochowano go na żydowskim cmentarzu przy Brackiej. Od 1942 roku mieszkał z nami kuzyn Leon Łęczycki. Służył w wojsku polskim. Podczas kampanii wrześniowej został ranny w walkach pod Skierniewicami. Stracił lewe przedramię, amputowali mu je w szpitalu Czerwonego Krzyża w Warszawie. (…)
Przy Brzezińskiej mieszkaliśmy przez krótki okres. Potem, już do końca pobytu w getcie, byliśmy na Jakuba 7, przemienioną na Rembrandtstrasse. Tego domu nie ma, jest blok, ma kilka klatek. Ale naprzeciwko pod numerem 10 istnieje podobny budynek. To było miejsce przyjęć Żydów z Zachodu: z Berlina, Wiednia, Luksemburga, Węgier. Szybko wymierali, nie byli w stanie dostosować się do naszego życia. Rozmawiali po niemiecku, nie znali innego języka.
Stamtąd mam pewien obraz, aż mnie ciarki przechodzą, gdy o tym myślę. Widzę dwoje dzieci: dziewczynka może dziesięć–dwanaście lat i chłopczyk cztery–pięć. Śpiewają: „Mutti, kauft mir ein Pferdchen…” (mamo, kup mi konika). Żebrały o parę groszy. Pamiętam ich twarze, sylwetki, nędzę. Były same, bez rodziców, których wywieziono do Chełmna nad Nerem, podobnie jak większość Żydów zachodu. Tak było mi ich żal.
Jak mieszkaliście?
Mieszkanie przy Jakuba było na pierwszym piętrze, w oficynie, po prawej stronie. Pokój mógł mieć z pięć na sześć metrów. Kredensem oddzielona była część kuchenna, na lewo znajdowała się część mieszkalna, pośrodku stał stół, dwa okna wychodziły na podwórze. Po prawej stronie, naprzeciw wejścia była szafa na ubranie. Nie mogę wywołać obrazu, jak siedzieliśmy wokół stołu i jedliśmy, jak spaliśmy. Łóżka żadnego nie było, musieliśmy mieć posłania rozkładane na podłodze.
Byliśmy uwięzieni w tym pokoju, o prywatności nie było mowy. To było powolne dogorywanie. Pamiętam uczucie: jest wojna, my, Żydzi, jesteśmy uwięzieni w getcie, za drutami kolczastymi, wykonujemy rozkazy hitlerowców. Przytłaczała bezradność, przymus całkowitego podporządkowania się.
Reklama
Byliśmy pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na nasz los, to, co się działo, zostało nam narzucone, nie było mowy o protestowaniu. Wiedziałem, że jeśli chcę przeżyć, muszę się skurczyć, być niewidocznym.
Pamiętasz moment przyszywania gwiazdy do ubrania?
Nie. Dziwne, ale przez wiele lat miałem poczucie, że na zdjęciach z tamtych lat odwrócono negatywy. Pamiętałem, że gwiazda była po lewej stronie, a wszyscy mówią teraz, że po prawej. Z czasem człowiek nie zwracał na nią uwagi. To było jedno z zarządzeń przeciwko nam, Żydom, które Niemcy wdrożyli.
Przez krótki czas działała w getcie szkoła. Chodziłeś do niej?
Nie pamiętam, gdzie się mieściła, nie przypominam sobie, żebym uczęszczał na lekcje. Jesienią 1941 wyszło zarządzenie Hansa Biebowa, szefa getta, i wszystkie szkoły zamknięto. To w nich między innymi zamieszkali Żydzi z Zachodu.
Biebow wiedział, że na getcie można zbić fortunę. Trafili tu wykształceni ludzie: rzemieślnicy, inżynierowie, majstrzy. Razem z Chaimem Rumkowskim zmienili getto w obóz pracy z różnymi resortami [warsztatami]. Tworzyliśmy produkty dla sił, które miały nas zniszczyć. Mnie przydzielono do resortu metalowego, znajdującego się w południowo-zachodnim kącie Rynku Bałuckiego, róg Zgierskiej. Część tego ceglanego budynku stoi do tej pory. Reszta fabryki została zniszczona, dziś jest tam parking.
Reklama
Na Rynku Bałuckim był niemiecki zarząd getta, ogrodzony. Dla nas Żydów nie było tam wstępu. Getto składało się z dwóch części, podzielonych ulicą Zgierską, którą jeździł tramwaj. Wszystko otoczone drutami kolczastymi. Baliśmy się wartowników, gdy ktoś zbliżył się za blisko do drutów, to dla zabawy strzelali i zabijali ludzi.
Franka i Lola pracowały w resorcie krawieckim, Róża w słomianym. Ze słomy plotła warkocze i formowała ogromne buty, które miały być ochroną podczas zimowej wyprawy hitlerowców do Rosji. Mala dostała posadę w bibliotece. I o ile mieliśmy jeszcze siły, żeby odprężyć się po dwunastu godzinach pracy i głodówce, to była jedyna forma zapomnienia: czytanie książek. Siostra je przynosiła.
Mama chyba nie pracowała. Nie wiem, z jakiego powodu, może dlatego, że samotnie zajmowała się piątką dzieci? Nie widzę jej, jak wychodzi do pracy.
Co robiłeś w resorcie metalowym?
Pierwsze moje zadanie to było pokrywanie lakierem żelaznych krążków, które miały być przymocowane do lin. One trzymały z kolei plandeki chroniące transporty broni na otwartych platformach przed deszczem i śniegiem. Miałem zbiornik metr na półtora. Na haku zamocowanym do sufi tu wisiała ramka ze stu haczykami.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Zawieszałem na nich krążki, pierścienie o średnicy dwóch centymetrów, spuszczałem, zanurzałem w lakierze. Podnosiłem i czekałem, aż wszystko wyschnie. Potem zdejmowałem krążki i pakowałem w pudełka po sto sztuk. Zawieszałem kolejną porcję. I tak przez cały dzień, przez dwanaście godzin. Z czasem lakier pokrywał haczyki skorupą, trudno było zdejmować krążki. Wtedy musiałem zabrać ciężką ramę do kuźni, opalić pokryte lakierem haczyki nad otwartym ogniem i oczyścić je drucianą szczotką. (…)
Szczęśliwie przez cały pobyt w getcie w Litzmannstadt, przez cztery i pół roku ani razu nie byłem u lekarza, nie chorowałem. Siostry też, ani mama. Nikt nie przebywał w szpitalu. Może miałem katar, to mama wyleczyła mnie domowymi metodami. Zawsze mówię, że formę zawdzięczam dobrym genom rodziców. Służą mi do dzisiaj.
Reklama
Zachowałem elastyczność ciała, chodzę wyprostowany, to sprawia wrażenie, że nie jestem aż tak stary. A przecież nigdy nie uprawiałem sportu, nie miałem na to czasu. Jedyna ruchliwość, jaka mi towarzyszyła, to była ruchliwość mózgu, czyli myślenie.
W 1942 roku gettem wstrząsnęła czystka nazwana potem Wielką Szperą. Jak zapamiętałeś to zdarzenie?
Dostaliśmy zakaz opuszczania domów, nie szliśmy do pracy. Policjanci żydowscy i Niemcy otaczali czworobok ulic. Szli od mieszkania do mieszkania, zabierali wszystkich powyżej sześćdziesiątego piątego roku życia, chorych i dzieci do lat dziesięciu. Wyrywali, jak słyszałem, niemowlęta z ramion rozpaczających matek. Bez skrupułów, bez litości.
Ciocia Ewa była o dziesięć lat starsza od mamy, podczas Szpery mogła mieć sześćdziesiąt parę lat. Ale to była elegancka pani, mam jej zdjęcie, ładnie ubrana, wytworna. Nie zabrano jej. W ciągu kilku dni wywieziono 15 tysięcy osób. Getto zmalało o jedną trzecią.
Przed Wielką Szperą Chaim Rumkowski na tak zwanym Placu Strażackim wygłosił przemówienie, w którym zażądał: „Oddajcie mi swoje dzieci”. Byłeś świadkiem tego wydarzenia?
Nie przypominam sobie, żebym go słyszał. Trochę żal, że człowiek jest zobowiązany zrobić coś takiego, by ocalić większość. Przerażające. Ale nie każdy się rodzi męczennikiem, nie każdy jest jak Adam Czerniaków, prezes Judenratu w Warszawie. Popełnił samobójstwo, kiedy kazano mu podpisać listy Żydów przeznaczonych do wywózki. Rumkowski wykonywał rozkazy Niemców, tłumacząc sobie, że nawet jeśli są okropne i tragiczne, będzie gorzej, gdy naziści wykonają je sami.
Reklama
Tym sobie tłumaczę, że mógł w zgodzie z sumieniem ogłosić ludziom decyzję o Wielkiej Szperze. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że miał dobre podejście. Przewidział, że póki jesteśmy potrzebni hitlerowcom, zostaniemy przy życiu. A gdy nie będziemy potrzebni, pozbędą się nas. Nie wiedzieliśmy, że istnieje Chełmno nad Nerem, gdzie w specjalnym młynku są mielone ludzkie kości na mączkę, ani Auschwitz i komory gazowe.
Negatywne było to, że Rumkowski miał manię wielkości, że poczuł się władcą, cesarzem, otoczył się dworem. Jeździł dorożką zaprzężoną w białe konie. Wielokrotnie go widziałem i bardzo mnie raziło, że się wyróżnia, wywyższa ponad innych. Wcześnie pojawiła się u mnie solidarność, lojalność w stosunku do tych, którzy mają źle. Dla mnie kareta z białymi końmi to było coś negatywnego.
Ja miałem ograniczone wiadomości na temat tego, co się dzieje w getcie. Teraz nad tym boleję, że nie wiedziałem co to Bajrat („rada przyboczna” przy Rumkowskim), Rada Starszeństwa. Docierało do mnie, że są resorty, bo w nich pracowaliśmy, ale nie myślałem o tym, że działał teatr, wychodziły gazety, organizowano kolonie dla dzieci na Marysinie. Getto to było państwo w państwie z własnymi pieniędzmi, znaczkami.
Nie mogło być na nich podobizny Adolfa Hitlera, żeby na niego nie pluć, liżąc klej. Getto miało własne więzienia, policję, sąd, bank. Jak na swój wiek miałem ograniczony odbiór tego czasu. Nic mnie nie interesowało poza zaspokajaniem uporczywego głodu.
Po Wielkiej Szperze, w nowej fabryce przydzielili mnie do warsztatu elektrycznego. Nauczyłem się, jak przewijać silniki. To było ciekawe. Jedna część pracy okazała się ciężka – prowadzenie przewodów elektrycznych z pomieszczenia do pomieszczenia. Trzeba było robić otwory w murach z cegieł, niekiedy grubych na pół metra.
Nie było mowy o elektrycznych wiertarkach, nawet ręcznych nie mieliśmy. Dostaliśmy specjalny przyrząd – rurę długości metra, średnicy trzech–czterech centymetrów, przypłaszczoną z jednej strony. Tłukąc w nią ciężkim młotkiem, milimetr po milimetrze, trzeba się było przebij a przez ściany.
Reklama
Majster, nie pamiętam nazwiska, był przysadzisty. Czasem przekazywał wiadomości „zza drutów”, podejrzewam, że zmontował sobie radio. W warsztacie był jeszcze jego zastępca Grzybowski, miał żonę i małego rudawego synka, cudem przeżyli. Był jeszcze czeladnik, który uczył się zawodu.
Ostatnio robiąc porządki w dokumentach, znalazłem zdjęcie, które Grzybowski dał mi po wojnie. Siedzimy na nim wszyscy w zakładzie. Wróciły wspomnienia. To było dość spokojne życie, miałem z kim porozmawiać. Ja byłem ten mały: przynieś, podaj, pozamiataj. Szef powtarzał: „Zanim nauczysz się zawodu, masz trzy lata nosić drabinę za majstrem. Potem możesz zacząć coś samodzielnie robić”. Ten czas okazał się ważny.
Umiejętności zdobyte w getcie przydały mi się potem w obozach i być może uratowały życie. Co zabawne, po wojnie w kolejnych mieszkaniach sam naprawiałem elektryczność, robiłem połączenia, izolacje. Umiejętność została w palcach.
Mówisz, że to było dość spokojne życie. Nie pracowałeś ponad siły młodego chłopca?
Inaczej to zapamiętałem, ale pewnie mózg „idealizuje” ten czas. Pracowaliśmy dwanaście godzin dziennie, od siódmej do dziewiętnastej. W południe był obiad, zupa. Czasem to było coś więcej niż woda, trochę kartofli i kapusty. Do pracy chodziłem pieszo, a miałem kawał drogi. W domu mama próbowała upitrasić coś ciepłego, żebyśmy zjedli po powrocie.
Reklama
Głównie żywiliśmy się brukwią, na myśl o jej słodkawym smaku mam mdłości. Wszystko było sztuczne, erzac. Zamiast zwykłej kawy – napar z cykorii, marmolada była z buraków, trochę słodzona sacharyną. Miód sztuczny – z cukru. Mieliśmy kupony żywnościowe. Wydrukowano na nich przydziały, ale rzadko w rozdzielniach jedzenia można było dostać to, co na kuponach. Żeby coś zdobyć, mama stała w długich kolejkach.
Zarabialiście pieniądze?
Mam pięć marek, wydrukowanych po żydowsku, z menorą, to były tak zwane rumki, waluta getta, bezwartościowa poza nim. Z podobizną Rumkowskiego – kolejny przejaw jego manii wielkości. One dowodzą, że nas wynagradzano, mieliśmy bodaj pięć marek za dzień pracy.
Jak wyglądało codzienne życie?
Kiedy wstaliśmy, najstarsza siostra Lola z żelazną dyscypliną brała bochenek chleba (mieliśmy w przydziale jeden na osobę tygodniowo) i dzieliła na osiem równych części. Ten kawałek chleba, ćwierć kilo, musiał wystarczyć na cały dzień. Nie było mowy, że nawet kiedy ktoś był bardzo głodny, podszedł do szafy kuchennej i sobie dokroił.
Było to niewiele, ale codziennie coś jedliśmy. Ci, którzy nie wytrzymywali głodu i zjadali bochenek w pięć dni, głodowali kolejne dwa. Głód narastał, więc potem zjadali swój przydział w cztery dni i byli bez chleba przez następne trzy dni. Tacy długo w getcie nie wytrzymywali. Umierali.
Reklama
W naszej najbliższej rodzinie, wśród rodzeństwa rodziców, nie było nikogo, kto pełniłby w getcie jakąś funkcję. Ani w otoczeniu Rumkowskiego, ani w resortach czy rozdzielniach jedzenia. Ci mieli dodatkowe przydziały i dostęp do żywności, im było łatwiej. My żyliśmy z niewielkich przydziałów, które stale zmniejszano.
Trudno sobie wyobrazić, że od września 1939 roku aż do wyzwolenia około 23 kwietnia 1945, czyli przez pięć lat, osiem miesięcy, trzy tygodnie, z jednym wyjątkiem, cierpiałem z głodu. Fizyczne uczucie bólu w dołku nie dawało zasnąć. Rano budziłem się z bolesnym ssaniem w żołądku. Poza pracą jedyne, co zaprzątało moją myśl, to jak napełnić brzuch. Głód przysłaniał wszystko.
Podziwiam rówieśników lub ludzi niewiele starszych, którzy byli w stanie działać politycznie, brać udział w życiu kulturalnym. Wiedziałem, że jest teatr. Chyba raz poszedłem. (…) Na co dzień nie miałem siły ani miejsca w sobie, by myśleć o rzeczach abstrakcyjnych. Wracałem po ciężkim dniu wycieńczony.
Nie było mowy o jakimkolwiek życiu towarzyskim. Wiedziałem, że w getcie są krewni. Odwiedziłem ich tylko raz czy dwa. Miałem kolegę z klasy na Franciszkańskiej, parę domów od nas. Też nie chodziłem do niego.
Niektórzy z nas byli na tyle silni psychicznie i fizycznie, że działali. W getcie istniała konspiracja, Róża do niej należała. Mam z tym związane bolesne wspomnienie: widzę, jak siostra bierze kromkę chleba z rąk Loli, odkrawa centymetr i mówi, że to dla przywódców konspiracyjnych, dla awangardy: żeby chociaż oni, elita, przeżyli. Od tego czasu mam negatywny stosunek do przywódców. Jak mogli przyjmować taki dar?
W tamtych warunkach pozbawiać współwięźniów kawałka chleba? Potem tłumaczyli mi koledzy, którzy jak ja przeżyli wojnę w getcie w Litzmannstadt – Artur Solarz, Marian Turski – że to było dla chorych towarzyszy, którzy nie mogli pracować, więc nie mieli przydziałów żywnościowych. Ale ja słyszę w uszach słowa siostry, że to dla przywódców, żeby choć awangarda przeżyła. Dla nas ten centymetr chleba to była część życia. Głęboko siedzi to w mojej świadomości. (…)
Reklama
Jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała. Nie mieliśmy ogrzewania, więc zimną było potwornie zimno. Wymyśliłem sposób. W pracy ukradłem pięć metrów drutu, milimetr–dwa grubości, skręciłem z tego metrową spiralę zakończoną lekkimi haczykami. Wydłubałem dziurki we framugach okiennych. Koło naszego okna przechodziły przewody elektryczne pod napięciem.
Wieczorem, gdy było ciemno i nikt nie widział, wysuwałem końcówki, zahaczałem o przewody i zawieszałem spiralę na drucie u sufi tu. Rozgrzewałem ją do czerwoności, w ten sposób było nam cieplej. Nad ranem zdejmowałem spiralę, żeby nikt jej nie odkrył.
Tak szły dni, tygodnie, miesiące. Słyszę w uszach słowa mamy, która nie tyle pociesza, przywołuje do porządku, strofuje, co wyjaśnia:
Dzieci, nie narzekajcie, jesteśmy razem całą rodziną. Jest nam ciężko, bo pozbawiono nas wolności, nie mamy możliwości opuszczenia getta. Nie mamy kontaktu z tym, co się dzieje za drutami kolczastymi.
Wiemy jednak, że jest wielka wojna, także przeciwko Żydom. Narodowy socjalizm widzi w nas wroga numer jeden. A jak jest wojna, są fronty, naprzeciw siebie stoją armie, codziennie giną ludzie. Nam to nie grozi. Głodujemy, ciężko pracujemy, ale jesteśmy razem. I to jest najważniejsze.
Reklama
Widziałeś zmarłych w getcie?
Widziałem trupy na ulicy. Mam obraz ludzi wożących zwłoki na skleconych pojazdach: dwa koła, dwa drążki, deski, na tym kilka trupów. Widzę też siebie, jak zaprzężony w beczkę z nieczystościami, wywożę je na pola. Strasznie śmierdziało. Nie wiem, jak długo i dlaczego, ale ciągnąłem wóz z fekaliami. Zabijania ani agonii nie widziałem. Trupy tak. Ale takich obrazów jak z getta warszawskiego sobie nie przypominam.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Magdy Jaros i Leona Weintrauba pt. Pojednanie ze złem. Ukazała się ona w 2021 roku nakładem wydawnictwa Bellona 2021.
Historia chłopca z łódzkiego getta
Tytuł oraz lead, pochodzą od redakcji. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.