Walka w obronie ojczyzny zakończyła się dla Stanisława J. Kowalskiego zesłaniem na Sybir. Po nieludzkiej wędrówce przez rosyjskie pustkowia trafił w 1941 roku do łagru na Kołymie, ponad 6000 kilometrów od Polski. Oto jego pierwsze wrażenia z upiornej kopalni złota, z której niemal nikt nie wracał żywy.
Wyczytano mnie w innej grupie i rano 4 sierpnia wysłano nas wozem ciężarowym (50 osób) do obozu pracy. Podróż po drogach przeoranych traktorami, w ścisku, gdy każdy był gnieciony i gniótł innych kolanami, była szalenie mecząca. Jechaliśmy przez kraj zupełnie pusty, o ubogiej florze. Lasy często wyschnięte, rzeki pokryte rozmiękłym lodem, szczyty gór nagie lub pokryte płachtami śniegu.
Reklama
Czułem, że zamarzam
Jedynym urozmaiceniem i oznaką życia ludzkiego były łagry spotykane co kilkadziesiąt kilometrów. W ciągu doby zrobiliśmy około 400 km w kierunku północno-zachodnim. Rano następnego dnia dojechaliśmy do jakiejś rzeczki, na której nie było mostu. Od tego miejsca musieliśmy iść na piechotę do obozu.
Szliśmy powoli, odpoczywając co godzinę. Bojec, który nas konwojował, był wyjątkowo ludzki i nie gonił nas do marszu. Od wyjazdu z Magadanu nie dostaliśmy żadnej żywności, byliśmy więc bardzo głodni. Nad rzeką, wzdłuż której szliśmy, rosły krzewy borówczane. Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, aby przynajmniej borówkami zaspokoić głód.
Bojec nie sprzeciwiał się temu, dopiero gdy zaczęło się ściemniać, prosił, abyśmy przyspieszyli kroku. W porze obiadowej pozwolił nam na kąpiel w lodowatej wodzie. Wlazłem do rzeki, ale szybko uciekłem, bo czułem, że po prostu zamarzam.
O zmierzchu dotarliśmy do obozu
Na kilka kilometrów przed obozem zabłądziliśmy. Na szczęście znalazł się jakiś człowiek z komenderówki, będącej z dala od jakiegokolwiek łagru, i wskazał nam właściwą drogę.
O zmierzchu dotarliśmy wreszcie do obozu. Dano nam kolację, która składała się z zupy owsianej i chleba. Następnie wyznaczono nam barak, bez pryczy i dachu.
Reklama
Nie była to jeszcze pora deszczowa, więc spanie na podłodze między czterema ścianami było możliwe. W czasie podróży zaprzyjaźniłem się z Kubasem z Jagielnicy, młodym kapralem z jakiegoś pułku piechoty, i spałem z nim na jednym buszłaku, przykrywając się drugim.
Dnia następnego pozwolono nam odpocząć. Miałem więc okazję do oglądnięcia tego obozu.
Dachy ze śniegu
Właściwie nie było wiele do oglądania. Był to nowy, założony przed dwoma laty obóz, nazywał się PRYSK (jakiś skrót oznaczający obozy przy kopalniach złota) „Pionier”. Składał się z trzech baraków, wszystkie bez dachów.
Dwa z nich były barakami mieszkalnymi dla starych więźniów w których były pobudowane prycze, postawiono piecyk na środku i pokryto dachy korą drzewną lub gałęziami. Nie chroniło to przed deszczem, który padał niewiele razy w ciągu roku, natomiast zatrzymywało śnieg, i on tworzył właściwy dach w czasie zimy.
Reklama
Trzeci barak, najnowszy, był kuchnią, jadalnią i świetlicą. W tej właśnie świetlicy kazano nam mieszkać. Cały obóz był otoczony drutami, a na rogach ustawiono strażnice dla wartowników. W jednym rogu mieścił się karcer dla niepoprawnych.
Niestety nie wiem, jak wyglądał wewnątrz, bo tam nigdy nie byłem i nigdy się tym nie interesowałem. Od strony kopalni była brama, a przy niej wachta i urząd naczelnika łagru.
Obóz i kopalnia były położone w jarze jakiejś rzeczki, prawdopodobnie był to dopływ rzeki Kałymy. Zbocza jaru były pokryte drzewami i krzewami.
Na zboczu zwróconym w kierunku południowym drzewa rosły wysoko i osiągały pokaźną grubość, natomiast od strony północnej rosły krzewy lub drzewa, które usychały po wyrośnięciu do kilku metrów. Powodem tego był fakt, że ziemia nie odmarzała tam w lecie więcej niż 80 cm w głąb. Gdy korzenie doszły do wiecznie zamarzniętej ziemi, zamarzały, a potem usychało całe drzewo.
Bez prawa powrotu
Między zboczami mieściła się równina szerokości 300–400 m, pokryta w większej części lasem. Za obozem na górce wśród drzew mieściły się baraki strażników, a po drugiej stronie rzeki dwa małe domki dla tych, którzy odbyli już swoją karę, ale nie wolno im było opuszczać tego miejsca bez zgody władz.
Jeśli ktoś jednak nalegał na pozwolenie powrotu do domu, wynajdowano mu inne przestępstwo i musiał siedzieć następne parę lat.
Rzadko zdarzało się, aby ktoś odsiedział swoją karę. Niewielu było takich, którzy przetrwali dwa lata. Co roku stan więźniów zmniejszał się o połowę w ciągu zimy, co uzupełniano wiosną świeżymi transportami. Tak więc człowiek skazany na pracę w tym kraju mógł się uważać za skazanego na powolną śmierć z głodu i zimna.
Zupa na śniadanie, zupa na obiad, zupa na kolację
Więźniów karmiono fatalnie. Głównym pożywieniem w tym czasie był owies, z którego gotowano zupę i kaszę.
Reklama
Na śniadanie była zupa z owsa, na obiad ta sama zupa i łyżka stołowa kaszy, a na kolację znowu ta sama zupa. Poza tym wydawano chleb według kategorii.
Ci, którzy wyrabiali normę, dostawali 800 g chleba, inni 600 g albo tylko 400 g. W zimie zmniejszano normę chleba do 200 g i posiłki gorące do dwóch razy na dzień, ponieważ w tym czasie nie pracowano w kopalni, lecz przy odśnieżaniu dróg, rąbaniu drzewa lub torfu, co było uważane za lekką pracę. Nic więc dziwnego, że śmiertelność w zimie była tak duża. Tym bardziej że mrozy sięgały -70 stopni Celsjusza.
Opowiadano mi, że więźniowie zamarzali, siedząc przy ogniu. Wielu natomiast odmrażało ręce i nogi w takim stopniu, że musiano im je amputować. Takich zbierało się co roku około tysiąca i wywożono ich do łagrów w południowej części Sybiru, by odbywali dalszą karę. (…)
Niewolnicza praca w kopalni złota
Rano następnego dnia podzielono nowo przybyłych na brygady i przydzielono im rejony pracy. Brygady z kolei dzieliły się na zwiena po pięć osób w każdym. Takie zwieno pracowało razem i miało wyznaczoną normę około 10 metrów kubicznych iłu do wykopania i przewiezienia taczkami na pas transmisyjny po wąskiej kładce zrobionej z desek.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Praca była niezmiernie ciężka i nie było mowy, aby wykonać normę dzienną. Początkowo wziąłem taczkę, z trudem ją podniosłem, a po zrobieniu kilku kroków przewróciłem się razem z nią i spadłem z kładki. Wziąłem się więc do kapania iłu. Z trudem nakopałem na jedną taczkę, ale przy nakładaniu okazało się, że trzeba ten ił jeszcze raz rozbijać kilofem. Nie wiem, czy wyrobiłem przynajmniej ćwierć normy w tym dniu.
Sposób płukania złota był bardzo prymitywny. Piasek, ił czy ziemię przewoziło się na pas transmisyjny, który przenosił je na butarę (płuczka) pod strumień wody. Woda w czasie spadania rozbijała grudki ziemi, która jako lżejsza spadała dalej, a złoto jako cięższe bliżej podstawy butary. W ten sposób otrzymywano około 4 kg złota na jednej zmianie. Pracowano na dwie zmiany w dzień i w nocy.
Reklama
Drugim sposobem wydobywania złota było cierpliwe wypłukiwanie samorodków z piasku w małych rynienkach. Często zdarzało się, że w ten sposób można było otrzymać samorodki o wadze ponad 25 g, za co była premia w wysokości 25 rubli od grama. Największy samorodek tam znaleziony ważył 80 g. Zatrzymanie złota dla siebie było zabronione pod groźbą kary śmierci. Podobno wyroków tych nie wykonywano, lecz zamieniano je na dożywotnie roboty.
Przeczytaj też o dzieciach w Gułagu. Stalin zsyłał do łagrów nawet przedszkolaki
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment wspomnień Stanisława J. Kowalskiego, które właśnie ukazały się w tomie Polacy w sowieckich łagrach. Nie tylko Kołyma pod redakcją Sebastiana Walikowskiego (Zona Zero 2021). Książkę kupisz w księgarni wydawcy.
Polacy w sowieckich łagrach. Poruszający zbiór wspomnień i dokumentów
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.
1 komentarz