Po podpisaniu 30 lipca 1941 roku układu Sikorski-Majski setki tysięcy Polaków wywiezionych na Syberię mogły opuścić łagry i tak zwane specposiołki, gdzie przez ostatnie kilkanaście miesięcy Sowieci zmuszali ich do niewolniczej pracy. Nawet jednak po odzyskaniu wolności deportowani masowo umierali. O tym, dlaczego tak się działo pisze Wojciech Lada w książce Mali tułacze.
W syberyjskich posiołkach wszy występowały milionami, będąc obok komarów i pluskiew jedną z największych uciążliwości zesłania. Przed zimnem dawało się czasem obronić, przed insektami – w żaden sposób.
Reklama
Plaga wszy i pluskiew
Tym bardziej że te pozornie niezbyt rozgarnięte stworzenia wypracowały bardzo zmyślne strategie dostania się na człowieka. Pluskwy na przykład nauczyły się, że na prycze nie wchodzi się z podłogi, bo ludzie zazwyczaj wstawiają nogi łóżka do naczyń z wodą. Nadkładały więc drogi, po ścianach wdrapywały się na sufit, a kiedy znalazły się bezpośrednio nad ofiarą, po prostu spadały na nią.
Wszy aż tyle sprytu nie wykazywały, ale (…) i tak doskonale sobie z człowiekiem radziły. Ekstremalnie niskie temperatury znacznie zmniejszały ryzyko wystąpienia przenoszonych przez nie chorób zakaźnych.
Ludzie umierali z wycieńczenia, wyziębienia, niedożywienia i związanych z tym takich chorób jak szkorbut. Choroby zakaźne pojawiały się jednak stosunkowo rzadko i raczej nie przyjmowały rozmiaru epidemii.
„Cały kołchoz straszliwie wtedy cuchnął”
W drodze jednak na południe, a także w samej już Azji Środkowej miały charakter permanentnego kataklizmu. Wszy w Rosji towarzyszyły ludziom wszędzie. W pociągach, kołchozach, tubylczych jurtach… Charakterystyczny obrazek zapamiętała choćby Helenka Nikiel:
Reklama
Latem, w wolne od pracy i ciepłe dni, odwiedzający się wzajemnie krewni i znajomi siadali pod lepianką i wzajemnie się iskali. Była to czynność towarzyska i często słyszało się wykrzykniki: „Wot kakaja charoszaja, krupnaja, wot ciebie na, taka ty a taka”.
Absolutnie nie chcieli uwierzyć, że u nas w Polsce nie było wszy, i wreszcie padło pytanie którejś z kołchoźnic: „Da cztoże wy dełali w prazdnik (to co robiliście w święto) skoro byliście pozbawieni takiej rozrywki?”.
W ogóle wszy to był przez cały okres pobytu w Kazachstanie problem nie do rozwiązania. Mydła nie było, więc ludzie nad jeziorkiem w pobliżu kołchozu gotowali je, podobno z kotów.
Cały kołchoz straszliwie wtedy cuchnął. Z pewnością wszy stanowiły problem tylko dla nas. Ludność miejscowa była tak przyzwyczajona, że uważała je za rzecz najzupełniej naturalną. Kiedyś, gdy byliśmy już w Jesilu, chciała mama kupić trochę masła.
W pobliżu Jesilu były uzbeckie czy kirgiskie posiołki, więc mama z innymi Polkami wybrała się do jednego z nich, żeby dokonać zakupu. I tam zobaczyły, że kobieta gołymi rękami, bez żadnego narzędzia, ubijała masło w misce. Co chwilę drapała się i złapaną wesz po prostu rozgryzała, i dalej masło mieszała i ubijała. Razem z tymi rozgryzionymi wszami.
Epidemia tyfusu
Nic też dziwnego, że z każdym kilometrem na południe, w cieplejszym klimacie, choroby wybuchały coraz częściej. Emma Baszak przeszła całą syberyjską odyseję i w tym momencie zaciągnęła się już do armii jako pielęgniarka. Jak opowiadała:
Reklama
Zdawało nam się, że ciężka sytuacja była w Tockoje – tymczasem nagłe przejście od silnych mrozów do tropików okazało się dla stanu zdrowotnego rozwijającej się armii wprost tragiczne. Krwawe biegunki, tyfus brzuszny, choroby tropikalne – malaria, papataczi, ukąszenia jadowitych pająków, skorpionów, dziesiątkowały naszych chłopców.
Najgorszą jednak, a zarazem najbardziej powszechną chorobą tych czasów i tych stron był tyfus plamisty. Choroba przenoszona właśnie przez wszy.
Przebieg choroby
Pożywiając się, wesz wpuszcza do krwiobiegu wydzielinę ślinianek. W najlepszym wypadku prowadzi to po prostu do swędzenia. W najgorszym – właśnie tyfusu plamistego. „Wywołują go mikroorganizmy z grupy riketsji” – pisał prof. Henryk Sandner.
Dostają się one do jelita wszy pasożytującej na chorym człowieku i rozmnażają się tam tak silnie, że masowo wydostają się na zewnątrz z kałem pasożyta. Zarażenie następuje wówczas, gdy człowiek, drapiąc się, wprowadza mikroorganizmy do ranek.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Potem sprawy dzieją się już szybko. Po dwóch tygodniach pojawiają się wysoka gorączka, bóle głowy i skrajne wahania nastroju, kilka dni później – w jamie ustnej wysypka, a po kolejnych kilku – również na przedzie ciała, lecz ta jest krwawiąca.
Tydzień później człowiek gwałtownie chudnie, ale zazwyczaj tego nie zauważa; od pewnego czasu jest głównie nieprzytomny i majaczy. Jeśli do tego momentu uda mu się przeżyć, po jakichś czterech tygodniach objawy ustępują.
Reklama
Kłopot polega na tym, że wciąż grożą mu silne powikłania – zapalenie płuc, opon mózgowych, nerek, a także żył i tętnic. Ale nawet bez tego całkowicie wyleczony tyfus może powrócić po kilku, a nawet kilkudziesięciu latach, choć nikt nie wyjaśnił, jak właściwie do tego dochodzi.
Umierali setkami
Choroba w każdym razie jest bardzo ciężka, koszmarnie wyczerpująca i nawet po jej przejściu powrót do pełni sił może trwać tygodniami. A mówimy tu o komfortowym leczeniu w europejskim szpitalu. W warunkach brudnej lepianki w azjatyckim kołchozie, bez jedzenia, bez odpowiednich lekarstw…
Nic dziwnego, że ludzie umierali setkami. Nie ma pełnych statystyk, ale rozmiar klęski dobrze oddaje opinia Czesława Czarnowskiego, który wyliczył, że tylko w jednym ośrodku w Uzbekistanie zmarło na tyfus więcej ludzi, niż poległo podczas bitwy o Monte Cassino. Tam jednak zasadniczo ginęli żołnierze, tutaj zaś umierali wszyscy.
Ponurą legendą okryło się miejsce zwane przez Uzbeków Karkin Batasz, koło Guzaru, co oznacza „Dolina Śmierci”. Nazwano je tak co prawda nie z powodu epidemii, lecz zabójczych temperatur, niemniej nazwa do sytuacji Polaków pasowała jak ulał. Był tam ksiądz Królikowski:
Reklama
Sama natura sprzysięgła się przeciwko życiu. Już w maju rozpoczynały się tam nieprawdopodobne upały, temperatura sięgała w słońcu 183 stopni Fahrenheita (83 stopnie Celsjusza).
Step zmieniał się w pustynię, krajobraz przysłaniały tumany gliniastego pyłu. Woda wysychała. Miejscowi Uzbecy opuszczali Dolinę Śmierci, chroniąc się w pobliskich górach. Sierociniec, szkoła junaków i junaczek zamieniały się w obóz śmierci.
Cmentarz polskich dzieci
Władysław Rattinger widział to na własne oczy. Miał za sobą kampanię wrześniową, konspirację i łagry, ale to, co zobaczył w Dolinie Śmierci, nawet jego niemal złamało. [Starając się uratować jak najwięcej pisał]:
Dla nas Guzar cieszył się złą sławą cmentarza polskich dzieci, zmarłych z powodu szalejącej dyzenterii, awitaminozy i szkorbutu, a także innych chorób nabytych w obozach pracy.
Nie mieliśmy leków, a ponieważ całe nasze jedzenie to była właściwie tylko jagnięcina, wkrótce prawie wszyscy nabawili się żółtaczki. Dziennie umierało pomiędzy piętnaścioro a dwadzieścioro dzieci, ciałka ich zwożone były wojskowymi furgonami na cmentarz. Grzebaliśmy je we wspólnych mogiłach, układając zwłoki warstwami i posypując wapnem, aby uniknąć epidemii.
„Pole w pustyni zasłane krzyżykami”
Ksiądz Królikowski wspomina jednak, że masowe pogrzeby dzieci z Guzaru bywały niewystarczające, a na potwierdzenie przytacza wspomnienia niejakiej Krysi Maziarz:
Do sierocińca w Zamitanie napływały szkielety dzieci ze wszystkich okolicznych kołchozów (…). Niektórym już nawet i dobre odżywianie nie pomogło. Dyzenteria, tyfus i inne zakaźne choroby zbierały plon w całej pełni. Każdego dnia szereg naszych rówieśników żegnał nas na zawsze.
Nie było grabarzy. Same wywoziłyśmy wynędzniałe ciałka w pole, na małych taczkach, znacząc mogiły krzyżykami z patyków. Należałam do tych nieletnich grabarzy, za posługę otrzymując dwie porcje chleba i miseczkę zacierki (…).
Pamiętam dokładnie to pole w pustyni zasłane krzyżykami i okropny widok czaszek ludzkich odsłoniętych przez wiatr i szakale. Nie miałyśmy łopat, aby zwłoki pochować głębiej. Nigdy po takim pogrzebie nie spałam. Noce wydawały mi się tak niezmiernie długie, a wycie szakali w walce o ciała zmarłych koleżanek mroziło krew w żyłach.
Reklama
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Wojciecha Lady pt. Mali tułacze. Ukazała się ona w 2022 roku nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.