Polscy szlachcice przez stulecia starali się udowadniać, że nie są takimi samymi ludźmi, co chłopi, których spychali w stan niewolnictwa. Twierdzili, że należą do odrębnego narodu, a nawet do lepszego „rodzaju” czy „gatunku”. Ataki były przepojone uprzedzeniami, stanowiły cyniczne uzasadnienie systemu wyzysku. Ale wcale nie wszystkie wyssano z palca. Historycy zwykle boją się o tym pisać, ale szlachcice faktycznie różnili się od chłopów.
Poniższy tekst powstał w oparciu o nową książkę Kamila Janickiego pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty. Pozycja już dostępna w przedsprzedaży.
Różni szlacheccy autorzy z uporem maniaka podkreślali, że nisko urodzonego da się rozpoznać już na pierwszy rzut oka. I wypada podkreślić, że różnice biologiczne, na jakie zwracali uwagę, wcale nie zawsze były owocem ich uprzedzonej fantazji.
Reklama
Polscy chłopi epoki największego ucisku pańszczyźnianego faktycznie odbiegali z wyglądu od panów, nawet bardzo. Źródłem odmienności nie było jednak pochodzenie z podbitego narodu plebejskiego ani piętno Kaina bądź Chama, do jakiego chętnie odwoływali się szlachcice.
Na sylwetki przez stulecia wpływał tryb życia, dostęp do żywności, konieczność, bądź nie, pracy fizycznej.
„Wywołują wrażenie, jakby należeli do różnych gatunków”
Fryzyjczyk Ulrich von Werdum pisał w drugiej połowie XVII wieku, że Polacy, a więc polscy szlachcice, są co do zasady „silni” i „dłudzy”, czyli wysocy. Francuz Hubert Vautrin zachwalał z kolei, że panowie herbowi z Rzeczpospolitej to ludzie „biali, rumiani, zwykle wysokiego wzrostu, o gładkiej skórze, fizjonomii łagodnej”.
Dla porównania na temat nadwiślańskich chłopów nagminnie opowiadano, że mają ciała skarlałe, zgięte ku ziemi, oczy zapadnięte, a chód powolny. „Kasty mieszkańców Polski wywołują wrażenie, jakby należały do różnych gatunków” – skwitował Vautrin. Tak było faktycznie. Z głodu i wycieńczenia.
Reklama
„Długi” jak szlachcic, niski jak chłop
Na polskim gruncie nie próbowano jak dotąd podejmować na szerszą skalę porównań antropologicznych pomiędzy szczątkami szlachciców a kośćmi chłopskimi. Badania prowadzone zagranicą, zwłaszcza na materiale antycznym i średniowiecznym, pozwalają się jednak domyślać, że wieśniacy byli średnio o przynajmniej kilka centymetrów niżsi od swych właścicieli.
Bardzo wiele mówi zresztą też przykład współczesny, koreański. Według danych z początku XXI wieku mężczyźni z Korei Południowej mają średnio niespełna 171 centymetrów wzrostu. Ich sąsiedzi z północy – od 75 lat podporządkowani brutalnemu reżimowi Kimów, narażeni na głód i żyjący w o wiele gorszych warunkach – są przeciętnie o 5 centymetrów niżsi.
Chłopska „kompleksja”
Na gorsze pochodzenie wskazywała „kompleksja”, bo chłopi, harujący na słońcu przez kilkanaście godzin na dobę, mieli zawsze bardziej ogorzałe, spalone twarze.
Spracowane dłonie też uchodziły za chłopskie, w końcu szlachcic nie oddawał się „plugawym” ręcznym robotom, a poza tym chętnie nosił rękawice.
Poznać chłopa… po stopach
Domniemanego „chama” mogły demaskować nawet stopy. Nie każdy wieśniak był w stanie sobie pozwolić choćby na najprostsze trzewiki, a jeśli już je posiadał, to nie wkładał ich do dowolnego brudnego zajęcia, grożącego wytarciem obuwia. W efekcie wieśniacze stopy były zgrubiałe, schodzone, pokryte modzelami.
Tylko szlachcic zawsze opuszczał dom w butach – od XVIII stulecia tradycyjnie wysokich, najlepiej nowych i niereperowanych, tak że mawiano, iż „poznać było pana po cholewach”.
Choroby tylko dla szlachciców
O szlacheckości lub plebejstwie mogły również świadczyć zmiany chorobowe bądź chroniczne przypadłości. Już w średniowieczu na przykład podagra, a więc dna moczanowa, uchodziła za chorobę królów i elity. Cierpiący na nią nieszczęśnicy często zupełnie tracili zdolność chodzenia, ich opuchnięte kończyny powiększały się nawet dwukrotnie.
Reklama
O objawach pewien angielski lekarz z XVIII stulecia pisał: „Ból przypomina ten powodowany przez przestawienie kości. Z każdą godziną staje się coraz silniejszy. Tak dotkliwy, że chory nie jest w stanie znieść ciężaru ubrań ani drgań, jakie wywołuje osoba poruszająca się żwawo po pokoju”.
A jednak nieraz zdarzało się, że szlachcice, którzy nabawili się podagry, przyjmowali diagnozę z zadowoleniem, nawet dumą. Choroba miała w końcu źródła cywilizacyjne – cierpieli na nią ludzie unikający ruchu i wysiłku fizycznego, jedzący w nadmiarze, nie szczędzący alkoholu.
Swoistą oznakę szlachectwa mógł też stanowić chociażby syfilis. Ta choroba weneryczna od XVI wieku była w Polsce najprawdziwszą plagą.
Lekarz Wojciech Oczko, zatrudniony na dworze Stefana Batorego, twierdził wręcz, że tak zwany „przymiot spospolitował się tak” bardzo, że trudno wręcz było znaleźć człowieka, który na niego nie cierpiał. A przynajmniej trudno go było znaleźć w pałacu królewskim, rezydencji magnackiej, domu patrycjuszy miejskich albo dworze ziemiańskim. Chłopów uważano jednak za najmniej dotkniętych tą przypadłością.
Wiejskie przypadłości
Maria Bogucka do schorzeń właściwych polskim wieśniakom zaliczała między innymi krzywice i anemie.
Reklama
Z kolei dla szlachciców typowe miały być jeszcze „apopleksje” (a więc wylewy i zawały serca), problemy z wątrobą, trzustką i nerkami, a poza tym wszelkie trudności gastryczne – od refluksu po wrzody.
Szlacheckie brzuchy i „spalona żywotność”
Wśród fizycznych oznak uprzywilejowania wyjątkowo czytelną była jeszcze tusza. Spotykało się niekiedy niskich herbowników albo szczególnie postawnych chłopów. Otyły wieśniak stanowił jednak widok niewyobrażalny.
Z kolei chudzi szlachcice zdecydowanie znajdowali się w mniejszości, a nawet budzili obawę. Stąd narodziło się zresztą kreślenie „chudopachołek” na herbownika bez znaczenia i majątku potrzebnego, by nabrać tuszy.
Okazałe brzuszysko uchodziło za dowód zamożności. Tylko człowiek bogaty mógł pozwolić sobie na to, by jeść do syta, bez obaw, że na przednówku przyjdzie mu głodować.
Beztroski szlachcic, gardzący pracą, po zjedzeniu mógł też zasiąść w bezruchu albo uciąć sobie drzemkę, nie kłopocząc się spalaniem kalorii.
Ulrich von Werdum komentował, że Polacy byli ogółem „grubawi”. Zwrócił poza tym uwagę, że nad Wisłą rzadko widywało się ludzi w podeszłym wieku. W odniesieniu do samej szlachty pamiętnikarz wyciągał niewątpliwie słuszny wniosek, że ta źle się żywiła i za dużo wychylała kielichów, a przez to „żywotność spalała”.
Reklama
Siedem tysięcy kalorii dziennie
Jego słowa znajdują potwierdzenie w dzisiejszych badaniach nad staropolską dietą. Według szacunków typowy szlachcic pochłaniał dziennie od 5 do 7 tysięcy kalorii. Więcej, niż byłoby trzeba górnikowi na przodku, a przecież mowa o ludziach, którzy wprost obsesyjnie unikali wysiłku.
Warto przytoczyć też słowa Françoise de Motteville, francuskiej damy dworu, która w 1646 roku obserwowała wjazd orszaku polskich szlachciców i magnatów do Paryża, przybywających po nową małżonkę króla, Ludwikę Marię Gonzagę. Postura panów znad Wisły otwarcie ją z szokowała. „Na ogół są tak grubi, że aż człowieka mdli” — rzuciła na kartach pamiętnika.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.