Szlachcice przez stulecia przekonywali, że różnią się od swoich poddanych pod każdym względem. Twierdzili, że należą do innego rodzaju ludzi i są obdarzeni wrodzoną „cnotą”, której chłopi pańszczyźniani rzecz jasna nie posiadali. W rzeczywistości jednak szlachcicem wcale nie trzeba było się urodzić. Herb dało się też otrzymać. Formalnie takiego awansu mogli doświadczyć nawet chłopi. Droga do pozycji i władzy była jednak bardzo wąska.
Poniższy tekst powstał w oparciu o nową książkę Kamila Janickiego pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty. Pozycja już dostępna w przedsprzedaży.
Polskie elity rozumiały, komentowały i przeżywały swoje szlachectwo na tysiące sposobów. Przy znanej wrogości wobec wszelkich odgórnych ograniczeń i nakazów stale też jednak wzbraniały się przed formalnym ujęciem tej podstawowej kategorii bycia.
Reklama
Jedyna definicja polskiego szlachectwa
Przez całą polską historię sformułowano na dobrą sprawę tylko jedną oficjalną, umocowaną prawnie definicję szlachectwa. W statutach Kazimierza Wielkiego, wydanych w połowie XIV wieku, można znaleźć wyjaśnienie, że szlachcicem jest ten, kto miał ojca szlachcica.
Ujęcie było zwięzłe i oparte ściśle na rodowej, dziedzicznej interpretacji zjawiska. W konstytucji sejmowej z roku 1505 zasada została jeszcze zawężona. Przyjęto, że pełnoprawny szlachcic powinien mieć też matkę szlachciankę. Później, jak komentował profesor Józef Szymański, „do tej sprawy już nie wracano”. W każdym razie nie w aktach prawnych.
Definicja brzmi zaskakująco, bo choć zrodziła się w czasach wciąż silnej władzy królewskiej, to w ogóle nie brała pod uwagę możliwości, że do stanu szlacheckiego będą legalnie dołączać jakiekolwiek nowe osoby. W wieku XIV, XV, a nawet przez większość stulecia XVI wciąż jednak zdarzało się to często.
Król decyduje o cnocie
Tradycyjną metodą wejścia do grona rycerstwa była nobilitacja z woli monarchy. Jeszcze Zygmunt August (zm. 1572) samowładnie uszlachcił sto siedemdziesiąt osiem osób, często nadając im zupełnie nowe herby.
Reklama
To samo próbowali czynić jego następcy wybrani w wolnych elekcjach. Napotkali jednak na opór szlachciców: z jednej strony coraz silniej przekonanych o tym, że „cnoty” nie da się nabyć, z drugiej zaś wierzących, że jeśli ktoś powinien decydować o akcesie do grona nobilitowanych, to tylko ludzie, którzy już szczycili się herbem.
Ostatnia furtka
W 1578 roku przyjęto konstytucję stanowiącą, że odtąd „plebeje nie będą kreowani na szlachectwo”, a więc nobilitowani, inaczej jak „na sejmie”, za zgodą senatu i izby poselskiej.
Oficjalnie król zachował prawo do nadawania herbów, ale jego decyzje wymagały zatwierdzenia. Na razie przepis nie był jednak zupełnie szczelny.
Panowie zgodzili się, że monarcha może samodzielnie nadać szlachectwo na wojnie, gdy jakiś człowiek niskiego stanu wykaże „znaczne męstwo” w „poczynaniach i dzielności”. Z furtki faktycznie korzystano. Stefan Batory uszlachcił bez pośrednictwa sejmu siedemdziesiąt siedem osób. Zygmunt III Waza – sto pięćdziesiąt tylko w pierwszych kilkunastu latach panowania.
Nie były to liczby obiektywnie wysokie. Jeśli przyjąć, że w całej Rzeczpospolitej w 1600 roku żyło niespełna pięćset tysięcy szlachciców, to decyzje obu królów zwiększyły ich grono o śmieszne pół promila. Nawet taki napływ obcych do grona Sarmatów, zakrawający na błąd statystyczny, obrażał jednak dumę i poczucie wyjątkowości warstwy rządzącej.
Reklama
W 1601 roku temat powrócił pod obrady sejmu. „Szlachty nowej zagęściło się bardzo wiele, coraz jej więcej rozmaitymi sposobami przybywa” – alarmowali posłowie. W związku z tym postanowiono zlikwidować wszelkie wyjątki. Odtąd ważna miała być tylko taka nobilitacja, którą sejm zatwierdził w konstytucji kończącej obrady.
Zakazane poczynania
Jednocześnie zamykano i inne akceptowane wcześniej sposoby zyskiwania szlachectwa. Tradycyjnie herb można było nie tylko otrzymać od króla, ale też zostać do niego zaproszonym przez członków danego rodu.
W praktyce tak zwane adopcje herbowe stanowiły zwykle wstęp do formalnej, monarszej nobilitacji. W 1633 roku także one zostały jednak prawnie zakazane, tak by nikt nie próbował omijać władzy sejmu.
Pełne szlachectwo… od trzeciego pokolenia
Druga połowa XVII stulecia przyniosła dalsze restrykcje. Konstytucja sejmowa z roku 1669 utwierdziła znaną już chyba wcześniej, ale nieskonkretyzowaną instytucję tak zwanego skartabellatu, a więc niepełnego szlachectwa.
Odtąd nobilitowani mieli zyskiwać pełne przywileje, a przede wszystkim prawo do zajmowania urzędów dopiero w trzecim pokoleniu. Jeśli więc ktoś otrzymał herb, to dopiero jego prawnuk mógł się uważać za równego innym szlachcicom.
Kup sobie szlachectwo
Restrykcje przyniosły zamierzony skutek. Liczba oficjalnych nobilitacji ogromnie spadła. Przez cały XVII wiek przeprowadzono ich sześćset pięć, w pierwszej połowie XVIII wieku, gdy działalność sejmów została sparaliżowana, zaledwie dwadzieścia.
Reklama
Szanse na uszlachcenie, zwykle więcej niż mizerne, rosły właściwie tylko w latach wojen obronnych. Wówczas zdarzało się, że uczestnicy sejmów zapominali o obsesji na punkcie „czystości krwi” i zgadzali się na awansowanie majętnego mieszczanina, o ile ten w zamian obiecał wesprzeć budżet kraju.
Przykładowo w roku 1654 niejaki Jan Słoniowski został uszlachcony, bo obiecał zasilić skarb kwotą 50 tysięcy złotych polskich. Dziś byłoby to ponad 6,5 miliona złotych, choć znane są też przypadki, gdy szlachectwo szło już za sumy odpowiadające obecnym 2 milionom.
Instytucja na dobrą sprawę ma odpowiednik też w świecie współczesnym. Szlacheckie „obywatelstwo” sprzedawano, tak jak niektóre zachodnie kraje przyznają paszporty zagranicznym bogaczom, o ile ci zainwestują w nich swoją fortunę.
Ile osób otrzymało szlachectwo w całej historii przedrozbiorowej Rzeczpospolitej?
Ogółem w całej przeszło 300-letniej historii Rzeczpospolitej szlacheckiej z woli króla i następnie sejmu postanowiono o uszlachceniu zaledwie 2584 osób.
Reklama
Duża część decyzji, z racji niemocy systemu politycznego, wcale jednak nie weszła w życie. Poza tym aż 46 procent znanych nobilitacji przypadło na czasy ostatniego króla, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Prawdziwa suma była więc bliższa tysiącu osób.
Dla porównania we Francji, jak podaje profesor Harvardu John Shovlin, tylko w XVIII wieku nobilitowano dziesięć tysięcy mężczyzn. A przecież nie był to wcale kraj słynący z łatwej drogi awansu społecznego.
Łatwiej w Niemczech zostać księciem niż w Polsce szlachcicem
Oprócz nobilitacji istniała jeszcze druga formalna ścieżka do polskiego herbu – indygenat. Była ona jednak zastrzeżona dla przybyszy z zagranicy. „Nobilitacja to nadanie szlachectwa plebejuszowi, a indygenat to nadanie szlachectwa polskiego cudzoziemcowi, pod warunkiem że ten posiadał już szlachectwo zagraniczne” – wyjaśnia różnicę historyk Jerzy Michta.
O indygenat ubiegano się, by móc sprawować nad Wisłą urzędy lub kupować posiadłości ziemskie. Od 1601 roku także w tych sprawach ostatnie słowo należało do sejmu.
Reklama
Łącznie w dziejach Rzeczpospolitej szlacheckiej skromne czterysta pięćdziesiąt jeden osób zdołało wystarać się o indygenat. Nic dziwnego, że u schyłku XVIII stulecia pewien niemiecki książę, cytowany przez sarmackiego gawędziarza Henryka Rzewuskiego, miał stwierdzić, że „łatwiej jest w Niemczech o udzielne rządy, niż w Polsce o szlachectwo”.
Podobnie jak w wypadku nobilitacji szanse były największe w latach kryzysu: rzecz jasna w zamian za odpowiednio sowite opłaty i zobowiązania.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.