Nie wszyscy lokatorzy dawnego Wawelu zapisali się w dziejach. O setkach ludzi, bez których zamek w ogóle nie mógłby funkcjonować, królowie nie myśleli ani nie doceniali ich starań. Także dzisiaj ich ciężkie życie i brudne obowiązki niemal nigdy nie zaprzątają uwagi historyków.
W czasach renesansu na Wawelu nigdy nie mieszkało jednocześnie więcej niż ośmiu członków rodziny królewskiej. Łączna liczba osób przebywających za dnia na zamku górnym była jednak przynajmniej kilkadziesiąt razy większa. Szacuje się, że u schyłku życia Zygmunta Starego towarzyszyło mu w rejonie rezydencji kilkaset, a niekiedy nawet ponad tysiąc osób.
Reklama
Jak podkreśla znawca tematu doktor Marek Ferenc, dwór królewski stanowił jak gdyby kalkę społeczeństwa kraju. Wszystkie najważniejsze stołki, zwłaszcza wymagające nie kompetencji, lecz blichtru, zajmowali przedstawiciele rodów szlacheckich. Powierzano im też faktyczną pracę, o ile ta polegała na nadzorze, wydawaniu poleceń albo umilaniu czasu koronowanym głowom.
Służba pańszczyźniana na Wawelu
Zajęcia uciążliwe, monotonne czy mało chwalebne spadały jednak na barki mieszczan oraz chłopów, których na zamku zawsze było o wiele więcej niż panów herbowych.
O ich obowiązkach królowie woleli w ogóle nie myśleć. Także dzisiejsze publikacje naukowe niemal o nich nie wspominają, choć bez tych ciężko pracujących biedaków Wawel w ogóle nie mógłby funkcjonować.
Chłopi pracujący na Wawelu co do zasady nie otrzymywali pensji. Mieli obowiązek wypełniać powierzone role, ponieważ ich rodziny mieszkały w dobrach należących do króla. W zamian za chatę i skrawek ziemi sprzątali Wawel albo na przykład pilnowali drzwi jako odźwierni. Byli więc na dobrą sprawę służbą pańszczyźnianą.
Reklama
Siedemset wizyt przy piecu
Ogromnych sił ludzkich musiało wymagać nie tylko czyszczenie dziesiątek rozległych sal pałacowych albo mycie łącznie dziesiątek tysięcy szyb w oknach, ale też chociażby opalanie rezydencji.
Profesor Stanisław Mossakowski wskazał na swoich planach renesansowego pałacu na Wawelu lokalizację 45 kominków i pieców. W rzeczywistości źródeł ogrzewania było nawet więcej, zapewne około 60 w całym obrębie zamku górnego. Wszystkie opalano drewnem, co jest o wiele bardziej uciążliwe niż użycie węgla. Przy silnych mrozach służący musieli odwiedzać każde palenisko nawet co dwie godziny, aby sprawdzić stan ognia, dołożyć polan, ewentualnie usunąć zebrany popiół.
Łącznie na dobę w całej rezydencji takich wizyt przy piecach i kominkach należało wykonać często ponad siedemset! Potem zaś trzeba było jeszcze posprzątać rozniesiony brud, sadzę i odłamki.
Najnowocześniejsza rezydencja?
Iście syzyfowa praca czekała też tych zapomnianych służących, którym powierzano czyszczenie toalet. W rezydencji można naliczyć dwadzieścia dziewięć ubikacji czynnych za czasów Zygmunta Starego.
Reklama
Nowa, elegancka forma pałacu wykluczała dalsze używanie średniowiecznych wykuszy latrynowych, z których odchody zlatywały prosto na stok wzgórza.
Z pozoru na Wawelu nie doszło do jakiejś wielkiej rewolucji technologicznej w zakresie sanitarnym. Toalety XVI-wieczne, tak jak część tych z czasów Kazimierza Wielkiego czy Władysława Jagiełły, wciąż podłączano do pionowych kanałów umieszczonych wewnątrz murów.
Tomasz Ratajczak podkreśla jednak niezwykłość tak wielkiego nagromadzenia „miejsc sekretnych” i umieszczania ich jedno nad drugim, przy tych samych pionach. Jego zdaniem przynajmniej skrzydło wschodnie było pod względem sanitarnym „najnowocześniejszą rezydencją ówczesnej Europy”.
Fekalia spływały kanałami albo w kierunku Rudawki, albo do dołów kloacznych. W zachowanych rachunkach można odnaleźć wiadomości o wielokrotnym i kosztownym opróżnianiu zamkowych szamb. Także codzienne porządkowanie „miejsc sekretnych” musiało być niezwykle uciążliwe.
Syzyfowe prace sprzątaczy na Wawelu
Drewniane siedziska toalet, często montowane na zawiasach, umieszczano ponad kwadratowymi pionami kanalizacyjnymi o szerokości 70 na 70 centymetrów.
Reklama
W ciasnych pomieszczeniach, zwykle ulokowanych w wycięciu grubego na jakieś dwa metry muru rezydencji, nie było rzecz jasna dostępu do bieżącej wody. Odchodów nie spłukiwano, a i mycie rąk czy zakańczanie czynności nastręczało oczywistych wyzwań.
Bez syfonów kanały toalet rozsiewały stale nieprzyjemne zapachy, na ich brzegach osiadały zanieczyszczenia, problemem musiało być też robactwo. Tylko regularne szorowanie wylotów latryn pozwalało utrzymać choćby pozór czystości. Poza tym można sobie wyobrażać, że toalety były w miarę możliwości wietrzone albo wręcz perfumowane.
Wysiłki zamkowych nosiwodów
Do „miejsc sekretnych” używanych przez najważniejszych lokatorów wodę donoszono w wiadrach. Rachunki informują nawet, że Zygmunt miał przy swoich prywatnych pokojach jakąś umywalkę.
Ogółem w pałacu, posiadającym tylko jedną studnię i jeden wylot wodociągu, nigdy nie brakowało zajęć dla przeróżnych nosiwodów. Jak ustalił Andrzej Fischinger, wodę do codziennych zastosowań magazynowano w cysternach rozstawionych na poszczególnych kondygnacjach. Wielkie drewniane kadzie stały też w kuchniach.
****
Powyższy tekst powstał w oparciu o moją książkę pt. Wawel. Biografia. To pierwsza kompletna opowieść o historii najważniejszego miejsca w dziejach Polski: o życiu władców, ich apartamentach, zwyczajach, o setkach innych lokatorów Wawelu i o fascynujących zdarzeniach, które rozgrywały się na smoczej skale przez ponad tysiąc minionych lat.