Uczty były dla polskich szlachciców kluczowym sprawdzianem towarzyskiego wyrobienia. W naszych dworkach z XVI czy XVII stulecia, inaczej niż w zachodnioeuropejskich „gabinetach” i salonach arystokratycznych, o statusie nie świadczyła jednak powściągliwość w konsumpcji, znajomość nowinek ze świata poezji i nauki czy wyrafinowana grzeczność względem partnerów w rozmowie.
Poniższy artykuł powstał na podstawie nowej książki Kamila Janickiego pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty.
Sarmackie spotkania były głośne, huczne, suto zakrapiane. Sztuka polegała na tym, by swoją szlachecką cnotę wykazywać w oparach alkoholu, wśród nieograniczonego obżarstwa i przy rozbuchanych emocjach.
Reklama
Walka o miejsce przy szlacheckim stole
O klasie gospodarza świadczyło samo zastawienie stołu. Obowiązkowy był chociażby obrus. Znany jest nawet przypadek, że polski poseł wysłany do Moskwy w drugiej połowie XVII stulecia obruszył się na widok gołego stołu i wytknął przyjmującemu go kniaziowi brak respektu dla tradycji.
Goście byli sadzani według starszeństwa i rangi, co w warstwie obsesyjnie przekonanej o powszechnej równości stale nastręczało kłopotów. Za oznakę chamstwa, a więc plebejstwa, mogła zostać uznana zarówno niezdolność do właściwego uszeregowania przybyszy, niesłuszna walka o dobre miejsce, jak i przesadna gotowość do zajęcia nieuprzywilejowanej pozycji przy stole.
Czapki z głów. Kiedy szlachcicowi wolno było odsłonić głowę?
Ani po wejściu do domu, ani nawet po zasiadnięciu do biesiady nie ściągano nakryć głowy. Odruch „czapkowania” uchodził za gest chłopski, symbolizował gotowość do podporządkowania się gospodarzowi. Gość, który, minąwszy próg, bezwiednie unosił rękę ku czołu, ewidentnie szlachcicem nie był, nie zasługiwał na równe traktowanie.
Wyjątek robiono tylko pod warunkiem, że obie strony jednocześnie sięgnęły do czapek i wzajemnie je przed sobą uchyliły. Czupryny odkrywano poza tym podczas toastów. Te sypały się bez końca, sprawiając, że spotkania towarzyskie zamieniały się w swoistą gimnastykę.
Reklama
Szlacheckie toasty i sarmacka gimnastyka
Kolejny obyczaj nakazywał wstawać do każdego przemówienia wygłaszanego przy stole. „W ten sposób, w czasie spełniania toastów trzeba wstawać i siadać, siadać i znowu wstawać, i tak to idzie do końca uczty” – narzekał Hubert Vautrin w XVIII wieku.
Reguła znalazła też odzwierciedlenie w popularnym frazesie: „Gospodarz u stołu takie prawo daje, kto pije, czapki rusza, a pijąc, powstaje”.
Rozbijane kielichy. „Stłukłem szklanicę o głowę, a król rzecze…”
Kielich służący danemu toastowi podawano sobie z rąk do rąk, kolejno pił z niego każdy zaproszony. Ostatni z winszujących albo ten, kogo uhonorowano przemową, często po odebraniu naczynia ciskał je o ziemię, strzelał do niego albo nawet rozbijał je o własne ciało.
„Miało to oznaczać, że nikt nie jest godzien pić już z kielicha, w którym spełniono czyjeś zdrowie lub też który otrzymano z dostojnej czy też drogiej ręki” – wyjaśniał wybitny etnograf Jan Bystroń.
Znany jest list Jana Karola Chodkiewicza, w którym ten donosił żonie: „Stłukłem szklanicę o głowę, a król rzecze »panie hetmanie, nie tłuczcie tej głowy, bardzo nam na niej zależy«”. Jeśli tak postępował bohater wojenny stanowiący wzór dla żołnierzy, podobnych zachowań tym bardziej należało się spodziewać po szeregowych szlachcicach, pragnących zaimponować sąsiadom.
Praktyka szokowała obcokrajowców jako pokaz zupełnie zbędnej rozrzutności. Guillaume de Beauplan, goszczący w Rzeczpospolitej w połowie XVII stulecia, wspomniał, że słyszał o uczcie, gdzie „wytłuczono samych szklanek za sto talarów”, czyli równowartość dzisiejszych 40 tysięcy złotych.
Reklama
Nawet bardziej raził go jednak fakt, że na każdym spotkaniu podawano potrawy „w potwornych ilościach”.
Reguły szlacheckiej gościnności
Istotnie, szlacheckiej biesiady nie można było uznać za udaną, jeśli nie obejmowała przynajmniej ośmiu czy dziesięciu dań i jeśli nie trwała do późnej nocy. Zasady gościnności wykluczały przedwczesne przerywanie zabawy, a tym bardziej wypraszanie przybyszy.
Zresztą pan domu mógł podważyć swój status nie tylko skąpstwem czy niecierpliwością, ale też najdrobniejszym aktem służalczości.
Walerian Trepka, niestrudzony węszyciel wszelkich przypadków, gdy chłopi i mieszczenie rzekomo podawali się na ziemian, wyśmiał na przykład pewnego Zbijewskiego, który, wstając od stołu, wymawiał się: „Mam potrzebę odejść”. Prawdziwy szlachcic nie sugerowałby przecież nawet, że wymaga zgody na wizytę w wychodku albo zaczerpnięcie świeżego powietrza.
Niebezpieczeństwa ziemiańskich zabaw
Cytowany autor Księgi chamów za dowód plebejstwa uznał nawet z pozoru zupełnie niewinne zaproszenie do spożycia: „Jedzże w[asz]m[ość], nie jadłbyś tego doma [w domu]”. Taki zwrot sugerował przecież, że rozmówca jest zbyt biedny, aby żywić się na poziomie.
Reklama
Gdyby jednak gospodarz milczał, tym bardziej by sobie zaszkodził. Obowiązkiem wydającego ucztę była „przynuka”, a więc natarczywe zachęcanie przybyłych, aby jedli i pili bez umiaru. Jeśli gospodarz nie nalegał, goście mieli wręcz obowiązek jeść oszczędnie i z niechęcią.
„Przynukę” należało jednak wygłaszać w odpowiedni sposób. Znając takie wertepy obyczaju, trudno się dziwić, że farbowani szlachcice – a więc ludzie, którzy wcale herbu nie mieli, ale dokładali starań, by brano ich za członków elity – najbardziej obawiali się właśnie demaskacji podczas uczt, gdy śledzono wszelkie ich słowa i gesty.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.