12 kwietnia 1961 roku Jurij Gagarin spędził na orbicie ziemi 108 minut. Następnie jego kapsuła, Wostok 1, zaczęła opadać. Wówczas najtrudniejsze wciąż było przed nim. Pierwszy kosmonauta nie miał lądować w swoim statku, lecz na spadochronie. Na wysokości siedmiu kilometrów zapaliła się kontrolka „Przygotowanie do katapultowania”.
Jurij Gagarin sprawdził, czy pasy przytrzymujące jego nogi i ramiona są naciągnięte tak mocno, jak to możliwe. Raz jeszcze upewnił się, że przyłbica hełmu jest opuszczona. Przyjął pozycję do katapultowania, wciskając się mocno w fotel i sprawdzając, czy miednica dobrze przylega do jego podstawy. Jeśliby tak nie było, katapultowanie mogłoby złamać go jak zapałkę.
Reklama
Na wysokości siedmiu kilometrów czujniki barometryczne statku uruchomiły ładunki wybuchowe w pokrywie włazu. Nastąpiła mała eksplozja, a właz został odstrzelony. Do wnętrza kapsuły wdarło się zimne powietrze.
Przez dwie niekończące się sekundy Gagarin czekał, aż nastąpi katapultowanie. Przyszła mu nawet do głowy myśl, że mechanizm zawiódł. Wówczas z głośnym rykiem rakiet został katapultowany. (…)
Nieprawdopodobny zbieg okoliczności
Gagarin mknął w powietrzu wciąż przyczepiony pasami do fotela. W ciągu pierwszych trzech sekund od wystrzelenia uruchomił się mały spadochron stabilizujący, spowalniający prędkość, jaką nadało mu katapultowanie, i powstrzymując go od wirowania. Siedział „bardzo wygodnie”, ale szybko spadał.
Słońce świeciło jasno. Nieliczne chmury przesuwały się gdzieś pod nim. Pod jego stopami z każdą chwilą spadania coraz bardziej wyostrzały się szczegóły krajobrazu. Z jego fotela rozpościerał się doskonały widok. Daleko pod nim widać było dużą rzekę i coś w widoku jej brązowych zakoli wydało mu się znajome.
Reklama
To była Wołga. Dostrzegł przy jej brzegu duże miasto i w osłupieniu uświadomił sobie, że to Saratów, czyli miejsce, gdzie kiedyś uczył się odlewania żelaza i pilotowania małych samolotów, no i gdzie zaledwie rok wcześniej uczył się skakania ze spadochronem.
Zszedł z kursu o co najmniej dwieście pięćdziesiąt kilometrów – ale przez nieprawdopodobny zbieg okoliczności, dziwacznie szczęśliwe połączenie zbyt wysokiej orbity i nieprawidłowości w działaniu silnika hamującego, wracał z kosmosu w miejsce, które znał i kochał. Wracał do domu. (…)
Czarna i wypalona kapsuła
Mocny wiatr spychał fotel na wschód, coraz dalej od lewego brzegu. W tym miejscu rzeka rozlewa się na niemal pięć kilometrów. Gagarin zaczął się więc przygotowywać do poważnego wyzwania, jakim jest lądowanie na wodzie.
Zniżył się do około czterech kilometrów nad powierzchnią ziemi, kiedy nad jego głową otworzył się nagle główny spadochron, rozkwitając czaszą wielkości sporego pokoju, w pomarańczowym, bardzo rzucającym się w oczy kolorze, identycznym jak jego skafander.
W tym samym czasie odpiął się od niego fotel, tak delikatnie, że Gagarin ledwo to zauważył. Po jednej stronie, może jakieś cztery kilometry od siebie, dostrzegł, że kapsuła Wostok, spowalniana własnym spadochronem, zdążyła już wylądować.
Reklama
Leżała niedaleko od wschodniego brzegu rzeki i nawet z tej wciąż jeszcze dość znacznej odległości mógł dostrzec, że była „czarna i wypalona”. Bezpiecznie dotarła na powierzchnię Ziemi.
Teraz przyszła kolej na niego. Opadł o kolejne pół kilometra. Zgodnie z planem jego pakiet umożliwiający przetrwanie, z awaryjnym radiem, nadmuchiwanym pontonem, nożem, apteczką i odstraszaczem rekinów, niezbyt przydatnym w samym środku Rosji, odpiął się od uprzęży spadochronowej i zawisł na okołopiętnastometrowej linie. Ale ponton, nawet przeciekający, mógł się za chwilę okazać niezwykle ważną częścią wyposażenia.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Groźba katastrofy
Wówczas jednak usłyszał trzask i poczuł „silne szarpnięcie”. Ciężkie wyposażenie ratunkowe zerwało się z uwięzi i poleciało w siną dal, razem z pontonem. Lądowanie na wodzie tym samym stało się nagle jeszcze bardziej ryzykowne. Wystąpił też problem z rurką do oddychania.
Gagarin miał spory kłopot z otwarciem specjalnego zaworu w hełmie, przez który wpływałoby powietrze z zewnątrz. Jakimś cudem ten zablokował się w fałdach skafandra kosmicznego. Kosmonauta próbował odblokować zawór, starając się dojrzeć, na czym polega kłopot, za pomocą lusterka na rękawie, co jednak było dość trudne, zwłaszcza że wciąż opadał na spadochronie, a na rękach miał niezgrabne rękawice. Zajęło mu to sześć minut.
Mógł po prostu otworzyć przyłbicę, ale byłoby to dość niebezpieczne w razie lądowania na rzece. Nadal szarpał się z zaworem, kiedy nagle, bez ostrzeżenia, w niewytłumaczalny sposób uruchomił się spadochron awaryjny, choć nie rozwinął się cały.
Gagarin opadał teraz na dwóch spadochronach: jednym w pełni rozwiniętym i drugim majtającym mu się pod stopami i powoli zwiększającym objętość na wietrze, co groziło katastrofą.
Było już bardzo blisko
Miał za sobą czterdzieści sześć skoków, czyli niezbędne doświadczenie i wiedzę. Uważnie przyjrzał się krajobrazowi na dole. Rozpoznał linię kolejową, most nad Wołgą, język lądu wrzynający się w rozlewisko. Doskonale wiedział, gdzie się znajduje. Wiele razy skakał ze spadochronem dokładnie nad tym rejonem.
Reklama
Próbował sterować lotem, nawet podśpiewując sobie pod nosem, co robił odruchowo, gdy sprawy przybierały mocno niepokojący obrót. Spadochron zapasowy wciąż groźnie się pod nim szarpał.
Zostało jeszcze trochę ponad kilometr wysokości, najwyżej cztery lub pięć minut w powietrzu. Było już bardzo blisko – może uda mu się ominąć rzekę. Może drugi spadochron się nie otworzy. Niemal mu się udało.
Przez moment znalazł się w chmurze. Gęsta, biała mgła, kilka szarpnięć – i już ją minął. Widział w dole ludzi i samochody. Dostrzegał główną szosę. „Podejrzewałem, że oczy wszystkich skierowane były na moje dwa pomarańczowe spadochrony”.
„No dobrze, czas lądować”
Starał się oddalić od rzeki, nadal szarpiąc się z rurką do oddychania i majtającym się spadochronem zapasowym. Zobaczył głęboki wąwóz, a obok niego pole.
Ujrzałem kobietę wypasającą bydło. Pomyślałem sobie: aha, pewnie wyląduję w wąwozie, i nic z tym nie zrobię […]. Ale potem zobaczyłem, że raczej wyląduję na tym polu. No dobrze, czas lądować. Stopami dotknąłem ziemi. To było bardzo miękkie lądowanie.
Pole okazało się świeżo zaorane i bardzo miękkie, nie miało szans wyschnąć. Prawie więc nie poczułem zetknięcia z ziemią. Nie dotarło do mnie od razu, że stoję na własnych nogach. Opadł na mnie zapasowy spadochron. Główny opadł przede mną. Zwolniłem go i wydostałem się z uprzęży. Spojrzałem na siebie: wciąż byłem w jednym kawałku. Żyłem i czułem się całkiem dobrze.
Reklama
Była 10.53 – choć przez pięćdziesiąt lat podawano niewłaściwą godzinę, 10.55. Skok ze spadochronem na ziemię trwał jedenaście minut, okrążenie globu – sto sześć minut.
Kosmonauta stał w swoim pomarańczowym kombinezonie i hełmie na środku świeżo zaoranego pola, a jedynymi świadkami jego lądowania były starsza kobieta i mała dziewczynka, które zaczęły uciekać, jak tylko go zobaczyły.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Stephena Walkera pt. Kosmiczny wyścig. Zdumiewająca historia pierwszego człowieka, który opuścił Ziemię. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w 2023 roku.