Obrady sejmu w Rzeczpospolitej Obojga Narodów odbywały się bez ścisłego regulaminu, wręcz „nurtem spontanicznym”, jak ujął to pewien znawca tematu. Ścisłych zasad było bardzo niewiele. Najważniejsza dotyczyła długości obrad. Właśnie ona sprawiła, że prawdziwą plagą stało się niesławne liberum veto – a więc nadużywanie szczytnej zasady jednomyślności w celu paraliżowania systemu władzy. Problem z nim wcale nie zaczął się w 1652 roku. A to, co zrobił poseł z Upity na dobrą sprawę nie było nawet żadnym przełomem.
W artykułach henrykowskich – przyjętych w 1573 roku, w związku z pierwszą wolną elekcją – zapisano, że każdy sejm zwyczajny ma trwać sześć tygodni. Potem uściślono jeszcze sposób liczenia tego okresu. Parlament miał być zamykany w tym samym dniu tygodnia, w którym nastąpiło jego otwarcie. To zaś oznaczało, że cała sesja trwała 43 dni.
Reklama
„Była to obligatoryjna długość obrad, do której przywiązywano niezwykłą wagę” – podkreśla historyczka prawa Izabela Lewandowska-Malec.
Limit służył dyscyplinowaniu zebranych. Miał, jako jedyne ograniczenie, hamować skłonność do gadulstwa i zbędnych peror. Trzymanie się harmonogramu też wymagało jednak kultury i świadomości obywatelskiej. Nagminnie zdarzało się więc, że tuż przed końcem terminu wciąż nie ustalono żadnych wniosków.
Sejmy zakończone porażką
Nie zawsze na finale udawało się odwrócić bieg rzeczy. Już za panowania Zygmunta III Wazy, a więc w latach 1587–1632, sześć sejmów rozeszło się bez powzięcia jakichkolwiek uchwał. Zjawisko przybrało jeszcze na sile za czasów Władysława IV Wazy.
Ratunkiem mogło być prolongowanie obrad za zgodą posłów. Nie istniała jednak w tej kwestii ścisła procedura, wszystko zależało od dobrej woli reprezentantów ziemiaństwa. A praktyka pokazała, że zawsze wielu deputowanych śpieszyło się do domów, stawiało powrót z sejmu ponad sprawy państwa.
„Nie przepuszczaj świętym, nie folguj królowi”
Niektórzy badacze twierdzą, że XVII stulecie przyniosło „rozchwianie systemu wartości” polskich szlachciców. Ale rzecz da się przecież ująć o wiele prościej. Załamanie klimatu, nasilający się kryzys gospodarczy i postępujące ubożenie szlachty sprawiały, że sobiepanowie nawet mniej niż wcześniej myśleli o ideach i interesach ogółu.
Reklama
Pochwała kompromisu, tolerancji i szacunku, przychodząca z łatwością, gdy każdemu było dobrze, ustępowała miejsca krzykactwu i nawoływaniom do rozwiązań skrajnych. Gdy zagrożone były osobiste dochody właścicieli folwarków, na kraj spadały kolejne zarazy, powodzie i klęski głodu, a wojny, toczone wbrew woli szlachciców, przybierały coraz gorszy obrót, chętniej niż kiedykolwiek szukano winnych, prowokatorów; wszędzie dopatrywano się spisków i zamachów na złote wolności. Słowem zwyciężał populizm.
Trafnie pisał o tym anonimowy publicysta z czasów Zygmunta III Wazy. W druku Proteus i Tyrezyjas polski przedstawił niby to instruktarz, a w rzeczywistości krytykę coraz popularniejszego sposobu dochodzenia do władzy.
„Naprzód jedź na sejmiki, bierz z sobą sąsiadów. Nie przepuszczaj świętym, nie folguj królowi” – wyliczał. Bezwzględne atakowanie i opluwanie każdego miało pewnikiem sprawić, że roztrzęsione rzesze drobnych ziemian i szaraków „wybiorą cię posłem”. Na tym rzecz się jednak nie kończyła. Populista pragnący utrzymać się przy korycie, a więc zagwarantować sobie ponowny wybór, miał tak samo postępować również w trakcie obrad sejmowych.
Gdy wypływał temat praw i swobody, on miał wołać „pełną gębą”, „wrzeszczeć w uszy obie” o tym, jak kocha wolność. Potem miał zaś „wylać swój jad”, oddawać się słowolejstwu, zatrważać ludzi, „siać dziwne nowiny”, grozić buntami oraz potajemnymi zjazdami. I ciągle liczyć na to, że gdy ktoś inny poniesie krzywdę, to on coś sobie „zerwie”, skorzysta i zarobi.
Reklama
System pozbawiony zabezpieczeń
Warcholstwo, wcześniej powszechne w życiu lokalnym, w sądach i prywatnych konfliktach, na dobre zadomowiło się na szczytach władzy. Oczywiście z takim zjawiskiem mierzono się nie tylko w tej epoce i nie tylko w Rzeczpospolitej. U nas jednak nikt nie był w stanie pohamować degrengolady.
Dawniej, w wieku XVI, zwłaszcza w jego pierwszej połowie, nadużycia, ekscesy, próby testowania granic tego, co dopuszczalne i przyzwoite, usiłowali powściągać królowie. W wieku XVII nie mieli już jednak koniecznej ku temu władzy czy choćby nieformalnego autorytetu.
Zrywane sejmy
Już w 1592 roku zdarzyło się, że grupa posłów głośno obaliła pomysł prolongowania obrad i rozjechała się do domów, faktycznie zrywając sejm.
W 1597 roku część deputowanych 43. dnia po prostu opuściła Warszawę, a inni nie dali się przekonać do kontynuowania posiedzeń w pomniejszonym gronie.
W 1637 roku, gdy po raz pierwszy za panowania Władysława IV Wazy doszło do tego, że sejm rozszedł się, nic nie uchwaliwszy, jeden ze świadków wydarzeń, kanclerz wielki litewski Albrycht Stanisław Radziwiłł, zanotował bez większych emocji: „Cóż dziwnego? Często w czasie pokoju sejmy były zrywane. Dopiero gdy czasem położenie stawało się trudne i nieprzyjaciel sięgał nam karku, dokonywała się powszechna zgoda. A gdy strach minął, wolne umysły burzyły się i nie chciały przystosować się”. Trudno o trafniejszy komentarz.
Pierwsze liberum veto?
Dwa lata później pojedynczy poseł Jerzy Lubomirski odmówił przedłużenia obrad, bo podobno zabraniała mu tego instrukcja sejmikowa. Przekonał reprezentantów Mazowsza i obrady zakończyły się fiaskiem.
Wreszcie w 1652 roku poseł z Upity w ziemi trockiej, Władysław Siciński, rzucił krótkie: „Ja nie pozwalam na prolongację” i natychmiast wyszedł z izby. Nie szukał poparcia, nie dyskutował.
Reklama
„Zdezorientowani posłowie nie wiedzieli zrazu, jak się mają zachować” — komentował profesor Zbigniew Wójcik. Wreszcie postanowiono, wbrew dawnym tradycjom i sposobom dochodzenia do zgody, że jeden wolny sprzeciw, liberum veto, też jest ważny i że w takim razie sejm należy rozwiązać.
Zajście było żywo komentowane i potępiane. Kanclerz wielki litewski Albrycht Stanisław Radziwiłł nazwał Sicińskiego „najgorszym z ludzi”, ganił go za to, że „wystawił Rzeczpospolitą na pośmiewisko losu”.
Inny uczestnik wydarzeń stwierdził nawet ostrzej, że oto „sejmowi requiem zaśpiewano”. „Żeby tylko nie było to zarazem requiem Polski” — dodał. Ale przecież o szoku wcale nie mogło być mowy. Sprawy zmierzały w takim, a nie innym kierunku od dawna.
Źródło
Tekst powstał na podstawie mojej książki pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.