„Bieg życia każdego śmiertelnika liczy się w chwilach, godzinach, dniach, miesiącach, latach, wiekach” – pisał w 725 roku Beda Czcigodny w jednym z najstarszych łacińskich traktatów poświęconych mierzeniu czasu. W innym miejscu wspomniał też o nawet mniejszych jednostkach, jak „punkty” i „minuty”. Te ostatnie miały dla niego zupełnie inne znaczenie niż dla nas. Zresztą z ich istnienia na pewno nie zdawał sobie sprawy typowy człowiek średniowiecza.
Od samego zarania średniowiecza znano narzędzia pozwalające względnie precyzyjnie określać upływ czasu, zostały one odziedziczone po epoce starożytnej. O dwóch najważniejszych już w roku 507 pisał król Ostrogotów Teodoryk Wielki (czy też raczej: pisano to w jego imieniu) w liście skierowanym do władcy Burgundów Gundobada.
Reklama
Królewskie zegary z wczesnego średniowiecza
Stwierdził tam, że w geście przyjaźni przekazuje sąsiadowi „zegar słoneczny do użycia w ciągu dnia oraz zegar wodny, który można stosować po zmroku oraz w nierzadkich przypadkach, gdy za dnia nie widać słońca”.
Wiadomo też chociażby o niezwykle okazałym, a zarazem pomysłowym technicznie, zegarze wodnym, jaki kilka stuleci później abbasydzki kalif podarował świeżo upieczonemu cesarzowi Karolowi Wielkiemu. Źródła mówią jeszcze chociażby o zegarach wodnych będących w posiadaniu lub montowanych na zlecenie opatów i biskupów z wczesnego średniowiecza.
Fakt, że wzmianki o czasomierzach zwykle łączyły się z ludźmi władzy, świeckiej lub duchownej, nie powinien dziwić. Zarówno zegary wodne, określające upływ czasu według tempa ubywania płynu ze zbiornika z otworem, jak i bardziej skomplikowane przybory astronomiczne, pozwalające wskazywać porę doby za pośrednictwem obserwacji położenia słońca bądź gwiazd, były atrybutami wąskiej wierchuszki społeczeństwa.
Zwykle wymagały znacznej wiedzy albo przynajmniej wysiłku, aby prawidłowo z nich korzystać. Nawet zresztą czasomierz najprostszy i zrozumiały niemal dla każdego, a więc zegar słoneczny, na co dzień nie był raczej powszechnie stosowany. Przez większość epoki szeregowi mieszkańcy miast, a już zwłaszcza wiosek, zwyczajnie nie potrzebowali takiego przyboru.
Reklama
Dlaczego ludzie średniowiecza nie potrzebowali czasomierzy?
Świat średniowiecza obywał się ogółem, i to z powodzeniem, bez chronologicznej precyzji. Do większości celów wystarczała obserwacja wędrówki słońca po nieboskłonie, zachowania zwierząt albo zjawisk przyrody.
Wstawało się nie wtedy, gdy zadzwonił budzik, ale na przykład z pianiem kogutów, rozlegającym się względnie regularnie.
Po raz pierwszy kur piał jeszcze w środku nocy, co w rzymskiej armii wyznaczało moment zmiany warty (dokładna godzina tego piania w czasach przednowoczesnych jest swoją drogą tematem pewnej kontrowersji; są badacze, którzy sądzą, że dzisiejsze koguty wydają dźwięk zbyt wcześnie, zmylone obfitością światła elektrycznego). Kolejne pianie następowało przed brzaskiem, trzecie sygnalizowało już, że zaczyna wschodzić słońce.
W samo południe
Za dnia najważniejszą, najbardziej oczywistą cezurą było południe. Na przykład na roli pracowało się zwykle do chwili, gdy słońce osiągnęło szczytową pozycję, potem następowała przerwa, wykorzystywana na ochłonięcie i strawę.
Sztampa znana z westernów, zgodnie z którą rewolwerowcy zawsze spotykali się na pojedynek „w samo południe”, ma głębokie umocowanie w historii, doskonale odpowiada czasom, gdy nie noszono osobistych zegarków.
Reklama
Już w średniowieczu, jeśli chciało się zagwarantować, że ludzie zbiorą się w określonym punkcie w tym samym momencie albo w zgodny sposób przystąpią do jakiegoś zadania, wybierano porę brzasku (gdy zaczyna się robić jasno), wschodu słońca, południa, zachodu bądź zmierzchu (gdy po zachodzie następują ciemności). Tylko te momenty były oczywiste dla każdego.
Nawet w pochmurny dzień poszczególne pory można było rozpoznać, bo zwierzęta hodowlane przyzwyczajone do stałego cyklu domagały się wówczas głośno karmienia lub ociągały się z pracą, oczekując regularnego odpoczynku. Dajmy na to koń narowił się, jeśli jego pan przegapił zenit i nie zarządził przerwy.
Także zajście słońca, choćby było najbardziej ponuro, dało się wykoncypować, bo na przykład płomień świecy za dnia jest czerwony, ale nocą bieleje. Z kolei w środku nocy porę można było określić, o ile znało się wędrówkę księżyca albo wiedziało, dzięki doświadczeniu przekazywanemu z pokolenia na pokolenie, że określone gwiazdy „dotykają” tych czy innych szczytów, pagórków i czubków drzew widocznych z jednego punktu o znanej porze.
Nierówne godziny epoki średniowiecznej
Przez większość epoki mało kto potrzebował jeszcze większej dokładności. Od Rzymian przejęto wprawdzie podział doby na 12 godzin dziennych i 12 nocnych, ale miał on dalece ograniczony oddźwięk. Poza tym należy sobie uświadamiać, że godzina była dla człowieka średniowiecza czym innym niż dla nas.
Poza uczonymi pismami stosowano właściwie wyłącznie podział czasu na godziny nierówne, po łacinie nazywane hora temporales albo hora inaequales. Chodzi o system, w którym w każdym kolejnym dniu godziny miały inną długość, zależały bowiem od pór wschodu i zachodu słońca. Zawsze zarówno noc, jak i dzień liczyły po 12 godzin, ale zimą godziny nocne były o wiele dłuższe niż dzienne. Latem – rzecz się miała na odwrót.
Poza tym inna była długość godzin zależnie od szerokości geograficznej. Tak więc chociażby 15 grudnia w Krakowie godziny w dzień liczyły po 40 naszych minut, ale godziny nocne – prawie po 80 minut. Z kolei 1 czerwca to godzina za dnia była przeszło 80-minutowa, ale godzina nocna liczyła skromne 39 i pół minuty. Wyjątek stanowiły wyłącznie dni równonocy wiosennej i jesiennej, gdy każda godzina miała taką samą długość.
Reklama
Przy okazji wypada wspomnieć, że ponieważ bieg godzin zaczynał się wraz ze wschodem i zachodem słońca, to tak południe jak i północ przypadały na godzinę szóstą – nie zaś dwunastą.
Punkty, ćwiartki, minuty
Oczywiście nie należy zakładać, że dokładna długość godziny była ważkim zagadnieniem w codziennej rutynie. W sytuacji, gdy życie biegło utartym trybem, a nie goniono w nim za terminami, wystarczało znać ogólne prawidłowości.
Komentowano na przykład, że godzina to mniej więcej czas potrzebny do przejścia dwóch mil zimą i trzech mil latem, albo też – do wyczytania z psałterza dwóch nokturn. Zależnie od tego jak szybko się czytało (lub śpiewało), jaki był chód, czy wreszcie jaką miarę przypisywano mili, takie definicje dało się przypasować równie dobrze do godziny 40-, jak i 80-minutowej.
Równie niestabilne co godziny były i mniejsze odcinki czasu. Wiadomo, że na średniowiecznych zegarach słonecznych często zaznaczano kwadranse – ćwiartki pełnej godziny, wówczas nazywane punktami (punctus). O ich użyciu wspominał chociażby Beda Czcigodny. Zależnie od pory roku średniowieczny kwadrans mógł liczyć od niespełna 10 do przeszło 20 naszych minut.
Reklama
Piszę naszych, ponieważ średniowiecze znało minuty w innym rozumieniu. Jak wyjaśniał Beda, minuta to była 1/10 godziny. Z kolei 1/15 godziny nazywano cząstką, partes. To już jednak były podziały istotne tylko dla intelektualistów.
Odwoływano się do nich tak rzadko, że u schyłku epoki mogły albo zniknąć, albo stracić utarte znaczenia. Jeszcze zanim średniowiecze ustąpiło miejsca nowożytności w traktatach astronomicznych, zaczęto pisać o podziale godziny na sześćdziesiąt minut oraz na mniejsze odcinki określane jako sekundy.