W latach 1961-1971 roku Amerykanie rozpylili nad dżunglą w Laosie, Kambodży i Wietnamie dziesiątki milionów litrów herbicydów. Celem zakrojonej na szeroką skalę operacji było zniszczenie bujnej roślinności, która dawała schronienie przeciwnikowi. Efektem ubocznym całej akcji miała być jednak utrata zdrowia, a nawet życia przez miliony ludzi. O tym czy Agent Orange był faktycznie tak niebezpieczny dla człowieka pisze Max Hastings w książce Wietnam. Epicka tragedia 1945-1975.
Już w roku 1961 rozpoczęła się operacja „Trail Dust”, to jest akcja defoliacji [pozbawiania roślinności liści] szlaków w Laosie i Kambodży, którymi z północy zmierzały na tereny walk kolejne rzesze bojowników.
Reklama
75 milionów litrów defoliantów
W lipcu 1965 roku pierwsze środki roślinobójcze zaczęto zrzucać także w samym sercu Wietnamu Południowego, a chmury chemicznych oparów nieubłaganie docierały do sadów w pobliżu Bien Hoa i Lai Thieu, z katastrofalnymi konsekwencjami dla tamtejszych upraw mango, jabłek cukrowych, dżakfrutów czy ananasów. Drzewa usychały niemal w ciągu jednej nocy; brązowiały też liście na tysiącach kauczukowców.
Miejscowa ludność była początkowo zdezorientowana, bo nie potrafiła dostrzec żadnej przyczyny tej z pozoru całkowicie naturalnej katastrofy. W końcu jednak prawda wyszła na jaw, a choć rolników zapewniano, że okres działania czynnika chemicznego znanego jako Agent Orange nie powinien trwać dłużej niż rok, wielu z nich odebrało to jako bardzo marną pociechę.
Pewien pułkownik ARVN [Armii Republiki Wietnamu Południowego] zauważył, że gniew i niepokój, które wzbudziła wśród ludności defoliacja przeprowadzana w pobliżu terenów zamieszkanych, „w znacznej mierze przewyższył jakiekolwiek zdobycze militarne”. Przyznawał jednak zarazem, że defolianty stanowiły skuteczny sposób przerywania szlaków komunikacyjnych wroga w dżungli, zwłaszcza na bagnach namorzynowych wzdłuż rzeki Sajgon.
Reklama
Szczyt tego programu przypadł na lata 1968–1969; łącznie uwolniono niemal 75 milionów litrów defoliantów, z czego ponad połowa, skażona dioksynami, rozprzestrzeniła się potem swobodnie po terytorium całych Indochin. Kwestia ta należy do najbardziej spornych w oglądzie całej wojny przez kolejne pokolenia: nie sposób wręcz nie odczuwać głębokiej odrazy wobec zaplanowanej i systematycznej akcji niszczenia środowiska naturalnego dla realizacji wojskowych celów taktycznych.
Dwa miliony poszkodowanych?
Trudno też wątpić w to, że część Wietnamczyków, a być może nawet i samych Amerykanów, odczuwała jakieś efekty uboczne stosowania Agent Orange. A z drugiej strony warto zachować zdrowy rozsądek i z dużą ostrożnością podchodzić do nader skrajnych tez wysuwanych już w XXI wieku przez Hanoi, ale i przez niektóre organizacje w Ameryce, że owe efekty uboczne były długotrwałe i dotknęły setki tysięcy ludzi z pokolenia wojennego, wywołując u nich tak tragiczne skutki jak uszkodzenia płodów, rak czy inne straszliwe choroby.
Oficjalni historycy Hanoi podają wręcz liczby sięgające 2 milionów cywilów, którzy mieli rzekomo paść ofiarą stosowania Agent Orange. Skądinąd wiemy jednak, że dioksyny w poważny sposób uszkadzają organizmy jedynie tych ludzi, którzy są wystawieni na ich działanie przez dłuższy czas, a w takiej skali przydarzało się to podczas wojny naprawdę nielicznym.
Pewien wypowiadający się niedawno weteran z Południa zauważył, że on i jego koledzy przez cały czas pracowali przy defoliantach, rozpylając je z ręcznie obsługiwanych podajników, i żaden z nich nie odczuwa dziś efektów ubocznych.
Reklama
Sugeruje on wręcz, że za pogorszenie stanu zdrowia obserwowane u części wietnamskich rolników odpowiadać może nie tyle stosowanie Agent Orange, ile notoryczne i beztroskie używanie przez nich samych środków owadobójczych.
Agent Orange jednak niewinny?
Niezależnie od tego, czy ma on rację, dysponujemy również badaniami naukowymi, które przeprowadzono w latach osiemdziesiątych XX wieku na zlecenie australijskiego sędziego Philipa Evatta.
Przez dwa lata zbierano wówczas dowody mające odpowiedzieć na pytanie, czy Agent Orange miał jakikolwiek wpływ na rodaków sędziego służących w Wietnamie, co zaowocowało sporządzeniem dziewięciotomowego i liczącego 2760 stron raportu jednoznacznie nadającego temu środkowi chemicznemu status „niewinnego”.
Jeden z naukowców doradzających Królewskiej Komisji stwierdzał z typowo australijską bezpośredniością: „Większość problemów dręczących weteranów wojny wietnamskiej nie była zawiązana ze środkiem Agent Orange: wynikały one po prostu z faktu, że przeszli oni przez cholernie krwawą wojnę”.
Evatt sugerował w swoim raporcie, że najbardziej przekonującymi i rozpowszechnionymi przyczynami trudności przeżywanych przez australijskich weteranów były zapewne nadużywanie tytoniu i alkoholu, a także zespół stresu pourazowego. Historyk nie powinien zbyt łatwo wydawać werdyktu w sprawie stosowania Agent Orange, zwłaszcza wobec całej masy dowodów niepotwierdzających powszechnie przyjmowanej tezy.
O ile zatem jest niezaprzeczalnym faktem, że defoliant ten stanowił instrument walki, który trudno dziś oceniać pozytywnie, o tyle nie należy w związku z tym automatycznie akceptować najbardziej skrajnych tez dotyczących rzekomego wpływu tego specyfiku na ludzi wystawionych na jego działanie.
Reklama
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Maxa Hastingsa pt. Wietnam. Epicka tragedia 1945-1975. Jej polska edycja ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.
Najpełniejszy obraz wojny w Wietnamie
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.
3 komentarze