Przez setki lat twierdzono, że rdzenna ludność Meksyku uznała Hernanda Cortésa za boga, który w 1519 roku przybył do nich zgodnie z pradawnym proroctwem. Sądzono, że Moctezuma był trzęsącym się ze strachu tchórzem, szybko zwątpił w możliwość zwycięstwa i oddał swe królestwo boskim przybyszom, którzy naturalnie z radością je przyjęli. O tym jak było w rzeczywistości pisze profesor Camilla Townsend w książce Piąte Słońce. Nowa historia Azteków.
Tę opowieść powtarzano tak często, w tak wielu źródłach uważanych za poważne, że uwierzył w nią cały świat. Moctezuma nie miał poczucia humoru, ale gdyby wiedział, co pewnego dnia powiedzą o nim ludzie, na pewno głośno by się roześmiał, chociaż z odrobiną goryczy, gdyż ta historia była niedorzeczna.
Reklama
Moctezuma wiedział o wszystkim
W rzeczywistości po powrocie emisariuszy i zdaniu przez nich raportu [o pojawieniu się wojsk Cortésa] wysłał zwiadowców do wszystkich ważnych miast położonych między Tenochtitlanem i wybrzeżem, po czym powołał „gabinet wojenny”. Tego właśnie można się było spodziewać po srogim i skutecznym tlatoanim, który całym sercem wierzył w porządek, dyscyplinę i informacje.
Wiele lat później człowiek, który był wówczas młodzieńcem, wspominał: „Moctezumie przekazywano doniesienia o wszystkim, co się działo. Jedni posłańcy wychodzili, a drudzy wchodzili. Nie było chwili, kiedy nie słuchał raportów”.
Zwiadowcy streścili mu nawet przetłumaczone przez Marinę i Aguilara nauki religijne, których regularnie udzielał hiszpański kapłan. Gdy Hiszpanie dotarli do Tenochtitlanu i próbowali wygłosić mu kazanie, przerwał im, wyjaśniając, że zaznajomił się już z ich przemowami, bo jego posłańcy przekazali mu je w całości.
Tylko jeden Europejczyk opisał te wydarzenia w czasie, gdy się rozgrywały, a przynajmniej do naszych czasów przetrwał tylko jeden ich ówczesny opis. Był nim nie kto inny jak sam Hernando Cortés, który między rokiem 1519 i 1525 napisał serię listów do króla Hiszpanii.
Jest to jedyne zachowane bezpośrednie źródło, bo wszystkie inne relacje zostały sporządzone wiele lat później, kiedy ich autorzy byli starzy, a do przedstawionych w nich wydarzeń doszło w odległej przeszłości. W tych pisanych na bieżąco listach Cortés nie wspomina ani słowem, że widziano w nim boga.
Ewolucja mitu
Ten pogląd, aczkolwiek w nieco niespójnej formie, pojawił się po raz pierwszy w pismach Europejczyków w latach czterdziestych szesnastego wieku. Ojciec Toribio de Benavente tak pisał o rzekomym postrzeganiu przybyszów przez rdzennych mieszkańców: „Przybywał ich bóg, a z powodu białych żagli mówili, że przywozi własne świątynie”. Potem, przypomniawszy sobie, że wcześniej twierdził, iż wszystkich Hiszpanów uznano za bogów, szybko dodał: „Kiedy [przybysze] zeszli z okrętów, [tubylcy] orzekli, że to nie ich bóg, a raczej wielu bogów”.
Reklama
Bardzo to odpowiadało autorowi i jego czytelnikom, gdyż byli Europejczykami. W takim scenariuszu biali nie musieli mieć wyrzutów sumienia z powodu swoich poczynań, bez względu na to, jak bardzo Indianie cierpieli od chwili ich przybycia, bo przecież nie tylko byli mile widziani, ale nawet czczeni. Czy znalazłby się wówczas jakiś Europejczyk, któremu by to nie schlebiało?
W następnych latach podobne twierdzenia starali się wysuwać inni najeźdźcy. Na przykład John Smith utrzymywał, że zakochała się w nim córka lokalnego wodza i gotowa była nawet oddać za niego życie. Nie wspomniał jednak, że gdy ją poznał, miała zaledwie dziesięć lat. I, co ciekawe, opowiedział o jej zauroczeniu, kiedy ona i jej angielski mąż leżeli już od dawna w grobie i nie mogli mu zaprzeczyć.
W raporcie wysłanym w tamtym okresie do Londynu nie napisał nic podobnego. Prawdę mówiąc, w rocznikach z epoki kolonializmu znajduje się wiele takich wyssanych z palca historii.
Uwierzyli w propagandę zwycięzców
Z perspektywy czasu opowieść o tym, że Cortésa wzięto za boga, wydaje się tak tendencyjna, a nawet przewidywalna, że aż dziw bierze, iż tak długo w nią wierzono. Wszelako w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych szesnastego wieku niektórzy Indianie sami zaczęli twierdzić, że jest ona prawdziwa. Zapoczątkowali to uczniowie akurat tych zakonników, którzy ją rozpowszechniali.
Reklama
Ci młodzi rdzenni pisarze pochodzili z rodzin należących do indiańskiej elity, tych samych, które czterdzieści czy pięćdziesiąt lat wcześniej, po przybyciu Hiszpanów, wszystko straciły. Pragnęli znaleźć wyjaśnienie, dlaczego do tego doszło. Jak ich niegdyś wszechpotężni dziadkowie i ojcowie mogli upaść tak nisko?
Ci młodzieńcy aż nazbyt dobrze znali obie grupy – swoje rodziny i europejskich nauczycieli – by uwierzyć, że Mexica byli po prostu gorsi od Europejczyków, słabsi albo mniej inteligentni. Własne doświadczenie mówiło im, że na pewno tak nie było.
I oto znajdowali wyjaśnienie. Oczywiście Bóg był po stronie Hiszpanów, podczas gdy ich przodkowie ślepo wierzyli w swoich bogów i padli ofiarą tych wierzeń. Poczynając od lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych szesnastego wieku, uczniowie franciszkanina Bernardina de Sahagúna, autora Kodeksu Florenckiego, pisali coś, czego nigdy wcześniej nie powiedział żaden tubylec, a mianowicie, że jeszcze przed rokiem 1519 ich antenatów sparaliżowało pojawienie się przerażających omenów.
Przepowiednia o Quetzalcoatlu
Co ciekawe, ich opowieści były uderzająco podobne do pewnych tekstów greckich i łacińskich, które znajdowały się w zakonnej bibliotece. Sugestywnie przedstawiały one słupy ognia i drżącego króla. Kilka stron dalej uczniowie przeszli do kolejnej fazy swojego projektu i zaczęli spisywać, czego dowiedzieli się od starych ludzi, którzy byli uczestnikami tych wydarzeń, i wtedy zarówno treść, jak i ton ich pism radykalnie się zmieniły.
Reklama
Opisy stały się dokładniejsze, a rdzenna ludność bardziej pragmatyczna. Na przykład któryś ze starców wspominał: „Mury wytrzymały pierwszy strzał, ale po drugim zaczęły się kruszyć”. Słupy ognia zniknęły .
Jednak bynajmniej nie porzucili tematu przepowiedni. Spodobał im się pomysł podsunięty przez jednego z nauczycieli, że wielka schizma, do której doszło w pradawnej Tuli i o której wspomnienie przewijało się w wielu opowieściach o początkach ich dziejów, była w rzeczywistości walką między dwoma wodzami, jednym okrutnym, który wierzył, że trzeba składać ofiary z ludzi, i drugim, który się temu sprzeciwiał, w istocie więc był chrześcijaninem, choć sam o tym nie wiedział.
Grupa, która powędrowała na wschód, podążała za tym pokojowo nastawionym wodzem. Gdyby uczniowie zdecydowali, że nie miał na imię Huemac, jak nazywano głównego kulturowego bohatera starych opowieści, lecz Quetzalcoatl, jak zasugerował ów nauczyciel, ojciec Toribio, historia ta pasowałaby idealnie do tego, co się później stało, gdyż jeden ze znaków lat, kojarzony z bogiem Quetzalcoatlem, odnosił się do roku 1519.
Zupełnie nieprawdopodobna opowieść
Śmiertelnik mógł się stać bogiem i ludzie mogli czekać na jego powrót. Niestety uczniowie nieco się w tym pogubili. Ze świadectw członków swojego ludu wiedzieli o pojawieniu się przybyszów na wybrzeżu w dwóch poprzednich latach i doszli do wniosku, że to kapitan drugiego statku został uznany za powracającego ze wschodu Quetzalcoatla.
Reklama
Był nim Juan de Grijalva, który przypłynął tam na rok przed Cortésem, w 1518. Ale to nie było ważne. Istotny był sens tej historii, temat, który mogli podjąć autorzy w następnych pokoleniach i upiększyć go tak, jak uznali za stosowne.
W żadnej historii napisanej przez pierwsze pokolenie nahuańskich uczniów zakonników w zaciszu ich domów nie znajdziemy nic podobnego. Na podstawie naszej wiedzy o kulturze Mexica możemy stwierdzić, że żaden element tej opowieści nie brzmi prawdziwie. Mexica nie wierzyli, że człowiek może się stać bogiem, że w jakimś konkretnym roku bóg zstąpi na ziemię ani że z boskiego wyroku ktoś ma prawo ich podbić.
W przeciwieństwie do mieszkańców Choluli nie uważali Quetzalcoatla za swego najwyższego boga ani nie kojarzyli go ze wstrętem do składania ofiar z ludzi. Gdy dodamy, że możemy prześledzić narodziny i późniejszą ewolucję tej historii w pracach autorów pochodzących z Europy i powstałych pod ich wpływem, sprawa wydaje się zamknięta – została ona wymyślona.
Kim byli teules?
Jednak nawet jeśli odrzucimy twierdzenie, że Mexica omyłkowo wzięli Cortésa za boga, pozostaje faktem, że przez wiele lat nazywali Hiszpanów teule. Hiszpańscy pisarze rozkoszowali się tym określeniem, ponieważ było ono zniekształceniem nahuatlańskiego słowa oznaczającego boga. Ale miało ono też inne konotacje.
Reklama
W ceremoniach religijnych teotl był przedstawicielem boga przeznaczonym na ofiarę. W pewnych innych kontekstach sugerowało dziwną, nieziemską moc, jaką mogli mieć czarownicy czy kapłani. W owym czasie Europejczycy zdawali się to rozumieć: w jednym z wczesnych listów do Cortésa król hiszpański instruował go, by szczególnie zadbał o nawrócenie wodzów Indian (ich „señores”, jak ich nazwał) oraz kapłanów (ich „teules”).
Ale późniejsze pokolenia zapomniały o pierwotnym, początkowo właściwie rozumianym przez Hiszpanów znaczeniu tego słowa, prawdopodobnie dlatego, że nie widziały chaosu i zamętu, jaki zapanował wśród autochtonów podczas pierwszych kontaktów z przybyszami zza wielkiej wody. Nahua bardzo się starali znaleźć terminy, które odnosiłyby się adekwatnie do Hiszpanów.
Nie mieli lepszego określenia
W ich świecie każdego nazywano słowem odwołującym się do miejsca jego pochodzenia (Tenochca byli z Tenochtitlanu, Tlaxcalteca z Tlaxcali, Culhuaque z Culhuacanu itd.). Jeśli nie znano geograficznej przynależności jakiejś osoby, nie wiedziano, jak ją nazwać. I tu pojawiał się problem z przybyszami. Jedyną oczywistą wskazówką było to, że uważali się za przedstawicieli swojego boga.
Nahua wydawało się to sensowne. Dopóki nie nabrali pewności, jak się nazywał ten bóg – a cudzoziemcy używali wprawiającej w dezorientację całej gamy jego imion – najbardziej logiczne wydawało się określanie ich słowem, które oznaczało, że są przedstawicielami czczonego przez nich bóstwa.
Ten wybór określeń najwyraźniej sprawił, że nawet ich własne wnuki uwierzyły, iż białych rzeczywiście uznali za bogów. Ich późniejsze pokolenia rozpaczliwie chciały dojść do ładu z podbojem. Wiedziały, że ich przodkowie – wbrew temu, co czasami mówili Hiszpanie – nie byli ciemnymi dzikusami, ale być może popełnili tego rodzaju błąd, a to by wiele wyjaśniało.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Camilla Townsend pt. Piąte Słońce. Nowa historia Azteków. Jej polska edycja ukazała się w 2025 roku nakładem Domu Wydawniczego Rebis. Przekład: Andrzej Jankowski.
Nowe spojrzenie na historię Azteków
Ilustracja tytułowa: Spotkanie Moctezumy z Cortésem w wyobrażeniu XIX-wiecznego artysty (domena publiczna).