W Zachodnim Niemczech bezpośrednio po wojnie nowe biznesy wyrastały jak grzyby po deszczu. Niezależna działalność przedsiębiorcza rozpoczynała się często od drobnych pomysłów i bez żadnych środków produkcji. Niektórzy prasowali w kuchni bieliznę dla sąsiadów, inni oferowali własną bezwzględność i za pięćdziesiąt fenigów zabijali króliki dla tych wszystkich, którzy nie byli w stanie uczynić tego sami. Beate Uhse miała jednak znacznie większe ambicje.
Urodziła się w 1919 roku, dorastała w Prusach Wschodnich jako córka liberalnego właściciela majątku ziemskiego i lekarki. W jej rodzinnej wiosce Wargenau nie można było otrzymać dobrego wykształcenia, więc wcześnie przywykła do samodzielności jako uczennica wielu szkół z internatem. W wieku szesnastu lat wyjechała na rok do Anglii w roli opiekunki do dzieci, żeby nauczyć się języka, a mając osiemnaście lat, uzyskała licencję pilota.
Reklama
Kapitan w Luftwaffe i brawurowa ucieczka
Rok później, po kilku uwieńczonych zwycięstwami międzynarodowych rajdach lotniczych, otrzymała posadę oblatywaczki w zakładach lotniczych Alfreda Friedricha w Strausbergu. Oblatywanie i testowanie samolotów było jej pracą marzeń, bo potrzebowała do tego zarówno umiejętności lotniczych, jak i wiedzy technicznej. W czasie wojny w randze kapitana Luftwaffe dostarczała bombowce nurkujące i myśliwce z rozmaitych zakładów zbrojeniowych na lotniska wojskowe, gdzie były potrzebne.
Kiedy Armia Czerwona zajęła Berlin, wraz z osiemnastomiesięcznym synem Klausem i jego opiekunką Hanną uciekła w małej uprowadzonej maszynie cywilnej z berlińskiego lotniska Tempelhof do Flensburga, gdzie brawurowo wylądowała na terenie brytyjskiej bazy wojskowej.
Po kilku tygodniach zwolniono ją z niewoli i oboje z dzieckiem znaleźli schronienie w bibliotece szkolnej w Braderup, niewielkiej wiosce w Szlezwiku-Holsztynie, gdzie spędzili prawie trzy lata.
Po pierwsze: pomysł
Latanie nie dawało perspektyw zarobkowych, więc Beate Uhse zarabiała na życie, imając się najróżniejszych prac.
Pomagała rolnikom w polu w zamian za świadczenia w naturze i handlowała na czarnym rynku, czym popadnie. Sprzedawała też po domach zabawki i guziki. Przez ogłoszenia prasowe oferowała nawet swoje usługi jako interpretatorka snów. Nic z tego nie okazało się jednak strzałem w dziesiątkę.
Reklama
Wówczas w trakcie wielu podróży po małych wioskach przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Sprzedawanie guzików dawało okazję do wielu niezobowiązujących pogawędek i to, czego dowiedziała się przy tej okazji na temat męskich wybryków i kobiecych trosk, przywiodło ją do opracowania poradnika antykoncepcji.
Obejmującą osiem stron broszurę w zeszytowym formacie, która wyjaśniała tak zwaną metodę kalendarzykową Ogino-Knausa, opatrzyła tytułem Pismo X.
Powojenna żądza przygód
Pragmatycznie myśląca ekspilotka dysponowała nieomylnym instynktem co do dysfunkcjonalnych aspektów wielkich uczuć. Wyczuwała, jak silna po zakończeniu wojny była żądza przygód.
Wielu zbiegłych i wypędzonych ludzi, jak ona sama, znalazło się nagle w nowych konstelacjach społecznych i szukało możliwości kontaktu. Wzajemna pociecha, ciekawość i chęć rozpoczęcia czegoś nowego prędko zbliżały do siebie nieznajome osoby. Tym mniej pożądane było jednak w tych okolicznościach zajście w ciążę, właśnie teraz, w czasie nowej nieprzejrzystości.
„Gdybyśmy płodzili potomstwo zgodnie z popędami”, pisała Beate Uhse we wprowadzeniu do swojej broszury, „żadne małżeństwo nie byłoby dziś w stanie zapewnić swoim dzieciom przyzwoitego i godnego życia oraz odpowiedniego wychowania. Dlatego też spoczywa na nas społeczna powinność, aby wyraźnie oddzielić zaspokajanie popędu płciowego od płodzenia”.
A to, co dotyczyło par małżeńskich, miało tym większe znaczenie dla wielu par żyjących ze sobą bez ślubu. Pismo X przynosiło im wszystkim „wyniki badań medycznych ostatnich lat”, które mówiły, „że kobieta jest płodna tylko kilka dni pomiędzy menstruacjami”.
Pismo X
Jak bardzo nieuświadomieni byli Niemcy po zakończeniu wojny, nikt dokładnie nie wie. Możliwe, że wielu rzeczywiście trzymało się wciąż zakazu wszelkiej antykoncepcji wprowadzonego przez Heinricha Himmlera w styczniu 1941 roku.
Jakkolwiek było, w Piśmie X Beate Uhse podejmowała temat antykoncepcji w duchu nowego czasu: „Coraz częściej powstają na całym świecie stowarzyszenia, które pod pojęciem regulacji urodzeń (birth control – ruch wywodzi się z Ameryki) podnoszą żądanie systematycznego ograniczania kobiecej płodności”.
Reklama
Ledwie opracowała poradnik – nie przeznaczając nawet dość czasu na poprawę licznych błędów ortograficznych – Beate Uhse pojechała do Flensburga i oddała go do powielenia w drukarni. Zamówiła do tego mnóstwo ulotek reklamowych, które zaczęły masowo lądować w skrzynkach pocztowych. Adresy mieszkańców Husum, Heide i innych okolicznych miejscowości wzięła z książek adresowych i telefonicznych. Całymi dniami sama rozwoziła też ulotki rowerem.
Za jeden egzemplarz Pisma X chciała dwie reichsmarki, do tego trzeba było doliczyć siedemdziesiąt fenigów za wysyłkę. Było to w przeliczeniu na czarnorynkową walutę od ćwierci do połowy papierosa, wówczas cena wcale pokaźna. Rachuby jednak jej nie zawiodły, Pismo X okazało się absolutnym sukcesem. Ośmiostronicową broszurę zamówiło już w pierwszym roku, 1947, aż trzydzieści dwa tysiące kobiet.
Narodziny erotycznego koncernu
Beate Uhse ledwo nadążała z dodrukami i pakowaniem. Jej jednoosobowe przedsiębiorstwo zarejestrowało się akuratnie w brytyjskim urzędzie wojskowym jako „Firma dystrybucyjna Betu”. „Sprzedaż wysyłkowa artykułów higieny małżeńskiej” była zalążkiem koncernu erotycznego, który dziś, siedemdziesiąt lat później, jest notowany na giełdzie, zatrudnia czterystu siedemdziesięciu pracowników i generuje roczny obrót w wysokości stu dwudziestu ośmiu milionów euro.
Przedsiębiorczyni całe dziesięciolecia trzymała się zasady, by niezamówione reklamy wykładać masowo po domach, chociaż właśnie to dawało organom sądowym podstawę do wnoszenia przeciwko niej wciąż nowych pozwów. Po raz pierwszy w konflikt z prawem Beate Uhse weszła jednak nie z powodu naruszenia moralności czy demoralizacji młodzieży, lecz ze względu na naruszenie regulacji cenowych.
Reklama
Żądanie dwóch marek za kilka kartek wartych co najwyżej trzy fenigi wypełnia znamiona ceny nadmiernie wygórowanej, stwierdzała ekspertyza urzędu ds. zdrowia z Flensburga, który pod względem treści nie miał broszurze nic do zarzucenia. Że ów elementarz antykoncepcji nie jest wart swojej ceny urzędy – w postępowanie włączyło się od razu kilka, w tym hamburska Centrala ds. zwalczania nieuczciwych firm – wywnioskowały na tej podstawie, że nie znaleziono w nim niczego nowego.
Beate Uhse najwyraźniej celowo „zapomniała” wspomnieć pomysłodawców metody kalendarzykowej, ginekologów Kyusaku Ogino i Hermanna Knausa. Innym takie subtelności były obojętne. Drażniło ich za to „podżeganie do czynów nierządnych”.
Publiczna moralność
Karnista z katolickiej Moguncji był w 1949 roku pierwszym, który zarzucił Beate Uhse naruszenie moralności publicznej. Właściwy sąd z Flensburga orzekł wówczas, że Pismo X oraz towarzyszące mu ulotki reklamowe „nie obrażają ani nie naruszają poczucia przyzwoitości i moralności publicznej, choć zawiadomienia o przestępstwie sypały się już tymczasem z całego kraju.
Na początek jednak północnoniemieckie landy reprezentowały demonstracyjnie liberalną linię. Aczkolwiek kiedy Uhse rozszerzyła handel wysyłkowy o kolejne broszury i wszelkiego rodzaju erotyczne środki pomocnicze, przyszło jej się zmierzyć z całą falą procesów sądowych.
Reklama
W swojej karierze zawodowej musiała przetrwać aż siedemset postępowań, dopóki w końcu pod koniec lat sześćdziesiątych nie zliberalizowano prawa karnego, co usunęło właściwie możliwości ścigania jej działalności przy pomocy organów prawa.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Haralda Jähnera pt. Czas wilka. Powojenne losy Niemców. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w 2021 roku.
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.