Pospolite ruszenie, a więc armia powszechna złożona z ogółu szlachciców, stanowiło oficjalnie podstawę siły zbrojnej dawnej Rzeczpospolitej. W praktyce jednak polscy królowie unikali jak ognia jego zwoływania. Trudno się dziwić. Wszelkie reguły funkcjonowania formacji były nad wyraz archaiczne, a jej postać wprost niebezpieczna dla samego monarchy. Poza tym sam proces zwoływania pospolitego ruszenia okazywał się powolny i problematyczny. Nigdy też na dobrą sprawę nie ustalono kto faktycznie ma obowiązek brać udział w „wyprawach powszechnych”.
Pospolite ruszenie, o którego ogólnych zasadach pisałem już szerzej w innym artykule, mógł zawezwać tylko król Polski za radą panów, a od drugiej połowy XV stulecia za aprobatą sejmującej szlachty. Robił to, rozsyłając tak zwane wici.
Reklama
Czym były wici rozsyłane przez króla?
Nie jest całkiem jasne, co pierwotnie kryło się za tym słowem. Za wici mogła służyć wiązka gałęzi albo pęk powrozów, ewentualnie specjalna laska. W każdym razie jakiś symbol kary, niby to rózgi, grożącej temu, kto nie usłucha wezwania. W dobie nowożytnej w praktyce wiciami był jednak po prostu odpowiedni dokument króla Polski z pieczęcią.
Marcin Kromer w wieku XVI uważał wręcz, że nazwa wici wzięła się od przywiązywania tych proklamacji wiciami, powrozami, do wysokich żerdzi, tak by były z daleka widoczne. Wici kierowano do kasztelanów i wojewodów z poszczególnych obszarów kraju. Ci mieli obowiązek zadbać, aby ich ludzie objechali „miejsca zwykłe”, gdzie chętnie gościła szlachta lub gdzie przebywali szlacheccy służący. Tam rozgłaszano wezwania i przybijano ich kopie.
Obyczaj nakazywał rozsyłać wici trzykrotnie, każde kolejne po upływie dwóch tygodni, tak że cały proces zajmował miesiąc.
„Pierwsze wici oznajmiały o grożącym niebezpieczeństwie i były niejako zapowiedzią spodziewanej wyprawy pospolitego ruszenia” – tłumaczy historyk Leszek A. Wierzbicki. – „Powtórne, czyli drugie wici, potwierdzały potrzebę udziału szlachty w wojnie i wymagały od niej należytego przygotowania się na wyprawę. Wreszcie trzecie, a zarazem ostatnie wici, oznaczały konieczność zebrania się ziem, powiatów i województw na miejscu odbywanych zwyczajowo sejmików”.
Stopniowo stało się swoistą normą, że dla zaoszczędzenia czasu królowie wydawali jednocześnie pierwsze i drugie wici. W 1653 roku zdarzyło się nawet, że Jan Kazimierz Waza wydał wici tylko raz: „pierwsze za drugie i ostatnie trzecie”. Takie rozwiązanie musiało jednak budzić opór szlachty i nieunikniony zamęt, nie pozostawiało bowiem niemal żadnego czasu na przygotowania.
Reklama
Kto musiał przybyć na wezwanie polskiego króla?
Pospolite ruszenie obowiązywało przez wieki, ale nigdy nie udało się określić precyzyjnie, kto i w jakim zakresie ma obowiązek w nim uczestniczyć.
Statuty Kazimierza Wielkiego nakazywały, by do walki stawiał się osobiście nie każdy szlachcic, ale tylko każdy posesjonat – ten, kto posiadał dobra ziemskie na prawie rycerskim. Odnośny przepis zawierał poza tym zastrzeżenie, wygodne dla herbowników, że szlachcic ma obowiązek przybyć na wyprawę, „jak najlepiej potrafi”.
To, ilu ludzi poza sobą samym przyprowadził właściciel danego folwarku czy kompleksu dóbr, zależało więc od jego woli, ewentualnie od nacisku lokalnej społeczności. Pan jednej wioski mógł przyjechać na przykład w towarzystwie dwóch pachołków, a właściciel dziesięciu osad – z całą grupą uzbrojonych krewniaków i ciżby. Ale formalnie nic nie broniło temu drugiemu też stawić się tylko z dwojgiem ludzi, albo w pojedynkę, mimo że był prawdziwym bogaczem.
Próby rachowania wartości dóbr i wiązania obowiązków z dochodami albo ilością posiadanej ziemi, zostały ukrócone. Marcin Kromer mógł więc słusznie ubolewać nad samowolą, która, w połączeniu z „upadkiem karności i zaufania”, przynosiła niemałe „szkody i krzywdy całej Rzeczypospolitej”.
Niejasne były też reguły osobistego stawiennictwa. W wybranych przypadkach posesjonat mógł zamiast siebie wysłać zastępcę, „zachodźcę”. Lista dopuszczanych wyjątków z czasem rosła.
W XVI wieku przyjmowano, że uciec od służby w pospolitym ruszeniu mogą chorzy (o ile dostali zwolnienie od króla lub wojewody), urzędnicy państwowi, duchowni posiadający prywatną ziemię, poza tym zaś małoletni i starcy, choć nie wskazano ścisłej granicy wieku, kwalifikującej do tych grup. Pojawiały się tylko nieoficjalne wytyczne. Na przykład Jan Ostroróg twierdził, że w pospolitym ruszeniu powinni brać udział ludzie mający co najmniej 20, ale nie więcej niż 60 lat.
Należy też dopowiedzieć, że ogólne zasady, praktykowane w Wielkopolsce i Małopolsce, nie wszędzie udało się wprowadzić w życie. Szlachta z regionów, w których dominowały zaścianki i gdzie ubodzy szaraczkowie własnoręcznie uprawiali spłachetki ziemi, żadną siłą nie była zdolna wystawiać żołnierza w rynsztunku z każdego gospodarstwa.
Reklama
Gdy na przykład w roku 1567, w obliczu „gwałtownej potrzeby” wojennej wyprawę powszechną próbowano zwołać w ziemi bielskiej na Podlasiu, na miejsce zbiórki ściągnęły masy biedaków bez zbroi, a nawet bez koni, nie mówiąc o zapasach.
„Niedługo po przybyciu znaczna część pospolitaków zaczęła głodować” – pisze historyk Emil Kalinowski. Z konieczności na Mazowszu, Podlasiu i w części województwa lubelskiego utwierdziła się reguła, w myśl której na pospolite ruszenie przybywał nie każdy właściciel ziemski, ale najczęściej jeden zbrojny na każde 10 łanów (około 170 hektarów) gruntu. W praktyce więc jeden na kilka lub nawet kilkanaście domostw chudopachołkowskich.
Za zignorowanie wici groziły najsurowsze konsekwencje. We wczesnym okresie można spotkać się ze wzmiankami o obowiązujących karach śmierci albo utraty szlachectwa. W praktyce jednak ci, którzy uchylali się od udziału w pospolitym ruszeniu musieli się liczyć nie z egzekucją, ale z utratą majątku ziemskiego.
Podobnie jak w przypadku tak zwanej nagany szlachectwa, prawa nie egzekwowała władza zwierzchnia – pozbawiona skutecznych narzędzi nacisku. Robili to inni szlachcice. Delator, czyli donosiciel, mógł liczyć na połowę lub nawet całość skonfiskowanych dóbr, nie brakowało więc interesownych ciekawskich, chętnych kontrolować, czy sąsiedzi wywiązują się z obowiązków.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
W konsekwencji na zbiórki przybywano gremialnie, a po rozpuszczeniu pospolitego ruszenia równie gremialnie zgłaszano się do wojewodów i kasztelanów po pisemne zaświadczenia o odbyciu służby. Badacz tematu, profesor Karol Łopatecki, twierdzi wręcz, że wydawanie takich dokumentów należało do „najważniejszych zadań” wspomnianych urzędników.
Samo przybycie na zbiórkę jeszcze nie oznaczało, że szlachcic faktycznie weźmie udział w kampanii. Zgromadzeni przystępowali do tak zwanego popisu, podczas którego sprawdzano ich uzbrojenie i gotowość do walki. Kontrola nie zawsze dawała korzystne rezultaty.
Reklama
Na przykład w roku 1497, podczas popisu prowadzonego w ziemi wiskiej, spośród 404 przybyłych szlachciców połowę zwolniono z obowiązku, bo zupełnie nie nadawali się do wojaczki. Wielu odesłano do domów z powodu wieku, chorób, inwalidztwa, ale aż 46 procent dlatego, że okazali się zbyt biedni, by zapewnić sobie broń i zaopatrzenie. Tylko reszta została zaprowadzona do zamierzonego obozu całej armii.
Ogólny potencjał liczebny pospolitego ruszenia nie jest łatwy do określenia. Pewne szacunki prowadzono w kontekście lokalnym, szersze statystyki są znane co najwyżej w odniesieniu do ostatnich wypraw powszechnych, z czasów Michała Korybuta Wiśniowieckiego.
Jeden wniosek nie ulega w każdym razie wątpliwości: przytłaczająca większość szlachciców wcale nie brała udziału w pospolitym ruszeniu. A więc nie realizowała nawet tego jedynego obowiązku, który ponoć uzasadniał ich wyjątkową pozycję.
Źródło
Tekst powstał na podstawie mojej książki pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.