Oddziały partyzanckie nie mają żadnych szans w walce z silniejszym przeciwnikiem bez poparcia ludności cywilnej. Nie inaczej było w przypadku powojennego polskiego podziemia antykomunistycznego. Jaki zatem odsetek społeczeństwa popierał wyklętych i jak traktowano te wsie, które były wrogo do nich nastawione?
Przy ustalaniu faktycznego stopnia poparcia partyzantów pamiętać należy, że były to jednostki ochotnicze, zasilane właśnie przez miejscową ludność. Oddziały poprzez swoich żołnierzy miały więc naturalną rodzinną i towarzyską sieć powiązań w okolicy.
Reklama
Ludność murem za podziemiem
Byli to na ogół synowie, bracia, ojcowie, kuzyni, sąsiedzi, przyjaciele lub po prostu znajomi mieszkańców okolicznych wiosek. Duża część społeczeństwa siłą rzeczy traktowała oddziały jako własne i czuła do nich większą bliskość niż do nowej jeszcze władzy.
Jan Jabłoniec ps. „Fiat” mówił także o rozsianych po poszczególnych wioskach narzeczonych partyzantów. Sam był tego przykładem, ponieważ zaraz po zakończeniu walki wziął ślub z ukrywającą go podczas zimy kobietą. Zjawisko „swoich” i „obcych” było mocno odczuwalne, zwłaszcza w takich rejonach jak Podhale, gdzie poczucie odrębności górali jeszcze bardziej to potęgowało.
Większość partyzantów zgodnie mówiła, że ludzie stali murem za podziemiem. Włodzimierz Bystrzycki był pewny, że wszyscy popierali partyzantów i żadna osoba, u której nocowali, nie zdradzi oddziału. W dość specyficznej sytuacji znajdowały się 5 i 6 Wileńska Brygada, która działała na Białostocczyźnie, Pomorzu, Warmii i Mazurach. Lucjan Deniziak stwierdził, że „ogólnie biorąc, wieś na Białostocczyźnie miała dobry stosunek do partyzantów”.
Szeroka baza meliniarzy i pomocników
W Borach Tucholskich z kolei oddziały „Łupaszki” natrafiły na ludzi, którzy nie postrzegali ich jako „swoich” zwłaszcza na początku. Partyzanci musieli za wszystko płacić, a także uważać na każdy ruch i każde działanie, żeby nie zniechęcać do siebie ludności, która i tak nie witała ich z entuzjazmem. Żołnierze zdawali sobie sprawę, że nie mogło ich popierać 100% społeczeństwa, jednak przeważnie mówili, że osobiście nie spotykali się z sytuacjami niechęci.
Mimo nawet tak niesprzyjających okoliczności 5 Wileńskiej Brygadzie w każdym miejscu, w którym działała, udało się zjednać sobie ludzi i zbudować silne zaplecze, co potwierdzają sami komuniści. W charakterystyce oddziału „Łupaszki” spisanej przez wydział „C” KW MO w Białymstoku jako jeden z głównych problemów w rozbiciu 5 Wileńskiej Brygady wymienione zostało:
posiadanie przez opisaną organizację szerokiej bazy meliniarzy i pomocników wywodzących się z miejscowej ludności w większości wrogo ustosunkowanej do zachodzących przemian polityczno-społecznych w Polsce Ludowej.
Reklama
„Wszędzie było niebezpiecznie”
Mimo popierania podziemia antykomunistycznego przez znaczną część społeczeństwa nie można zaprzeczyć, że część ludzi była mu przeciwna. Sami partyzanci przyznają, że istniały „czerwone wsie”, których mieszkańcy byli zwolennikami nowej władzy. Zdaniem Włodzimierza Bystrzyckiego ci, którzy w czasie wojny współpracowali z Niemcami, później naturalnie opowiadali się za komunistami.
Według Jana Jabłońca na początku nikt nie popierał komunistów, później jednak stosunki się wyrównały i jedna połowa Polaków sprzyjała partyzantom, a druga nowej władzy. Również Stanisław Gajewski połowę wiosek określił jako popierające podziemie, a drugą połowę jako komunistyczne. Te wioski miały również nie darzyć siebie nawzajem sympatią.
„Wszędzie było niebezpiecznie. Wszedł pan do wsi i nie wiedział pan, czy nie padnie strzał, bo to było już ORMO itp. I to były takie jazdy niestety. To było niebezpieczne. Zresztą, szedł pan na wieś za okupacji, to byli Polacy i okupantem był Niemiec. Tutaj wrogiem byli Rosjanie, ale byli i Polacy. Jak pan za okupacji szedł na wieś, to pan się czuł bezpiecznie. Tutaj już tak nie było i to była ta różnica” – wspomina Miron Borejsza.
„Na terenach dawnej Generalnej Guberni to różni ludzie byli”
Z kolei dla Lucjana Deniziaka sytuacja wyglądała następująco: „Białostocczyzna na terenach tam, gdzie Rosjanie byli w latach 1939 – 1941, była bezpieczna. Natomiast na terenach dawnej Generalnej Guberni to różni ludzie byli, mieliśmy do niektórych zastrzeżenia”. Wynikać to miało z faktu, że ludność Generalnego Gubernatorstwa aż do wkroczenia Armii Czerwonej w 1944 i 1945 roku nie miała możliwości doświadczyć okrucieństwa Sowietów.
Reklama
Białostockie natomiast w latach 1939 – 1941 było częścią ZSRR, wiedziało więc, co oznacza komunistyczny system rządów. Warto też podkreślić, że nawet na terenach przychylnych podziemiu znajdowały się osoby wrogo do niego nastawione, tak jak na terenach popierających komunistów były osoby gotowe pomóc oddziałowi. Dlatego też partyzanci nawet tam, gdzie cieszyli się wysokim poparciem, starali się, żeby wiedziała o nich możliwie jak najmniejsza liczba osób.
Poza tym starano się, aby nawet pomagający im ludzie nie znali szczegółów ich działalności. Było to bardzo ważne, ponieważ wieść o przebywaniu oddziału w okolicy niosła się wśród ludzi. Czasami wiadomości docierały do UB nie w wyniku złej woli, tylko z powodu plotkarstwa.
Represje wobec popierających podziemie
Znaczący wpływ na spadek poparcia dla oddziałów zbrojnych miały represje. Kary za pomoc partyzantom groziły ludziom po utworzeniu w Polsce władzy ludowej, podobnie jak podczas okupacji niemieckiej. Miały miejsce aresztowania tysięcy ludzi podejrzanych o współpracę z podziemiem, oprócz tego niszczenie domów czy gwałty.
Spacyfikowane zostały takie „niepokorne” miejsca jak Łuków, Garwolin, Zamość, Włodawa na Lubelszczyźnie. Zdarzały się nawet przypadki spalenia przez UB wsi podejrzanej o wspieranie partyzantów. Taka sytuacja miała miejsce w Wąwolnicy koło Kazimierza 2 maja 1946 roku.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Dlatego o akcjach oddziałów często była uprzedzana ludność w celu pomocy, zapewnienia bezpieczeństwa, a także przygotowania sobie alibi w wypadku przesłuchań. Mężczyźni w takich wsiach spali później przez kilka dni poza domem, aby uniknąć akcji odwetowych. (…)
To właśnie stosowanie odpowiedzialności zbiorowej i coraz większy strach zdaniem Tadeusza Michalskiego wpływały na zmianę stosunku ludzi do żołnierzy. W Wielkopolsce, a więc na terenach działania oddziału „Groźnego”, znacznie większym poparciem niż podziemie zbrojne cieszyła się legalna opozycja, czyli Polskie Stronnictwo Ludowe. Coraz większe represje od 1946 roku dodatkowo odstraszały tamtejszych mieszkańców od pomagania oddziałowi.
Reklama
„W społeczeństwie narastał strach”
To sprawiało, że wsie popierające partyzantów mniej chętnie przyjmowały ich pod swój dach. Zwłaszcza że aresztowania dotykały w pierwszej kolejności tych, u których częściej oddziały kwaterowały. Dlatego też cywile często prosili o jak najkrótszy pobyt w ich domach. Strach z tym związany utrzymywał się wśród ludzi na długo po zakończeniu działalności ostatnich oddziałów.
Innego zdania jest Józef Oleksiewicz, który uważa, że mimo iż terror był coraz większy i ludzie się bali, to jednocześnie stawali się coraz bardziej oporni względem władzy. W rezultacie więź między cywilami a partyzantami stawała się jeszcze silniejsza.
Wiele mówiące są wspomnienia Dariusza Fikusa na temat pogarszającej się sytuacji podziemia:
Zbliżało się referendum. (…) Stało się ono okazją do wzmożonych represji i demonstracji siły. W społeczeństwie narastał strach, który paraliżował mieszkańców miast i wsi. Zamykano drzwi przed każdym obcym. Każdy mógł być wrogiem. Każdy udawał kogoś innego. Partyzanci udawali bezpiekę, wojsko – partyzantów. Trudno się było w tym wszystkim połapać. Na wszelki wypadek uciekano przed wszystkimi.
Powojenna bieda
Kolejnym problemem, z którym mierzyła się ludność cywilna, a który wpływał znacząco na relacje z oddziałami, była bieda. Po wojnie w Polsce powszechne były głód i ubóstwo. Warunki bytowe również często pozostawiały wiele do życzenia, nie było miejsca, gdzie wojna nie odcisnęłaby swojego piętna.
Problem ten był tym bardziej palący, ponieważ partyzanci często celowo wybierali niepozorne, biednie wyglądające miejsca do spania. Zmniejszało to prawdopodobieństwo, że komuniści będą ich tam poszukiwać. Brak warunków do przyjęcia oddziałów objawiał się szczególnie mocno podczas zim.
Reklama
Między innymi z tego względu oddziały często dzieliły się na mniejsze grupy, żeby łatwiej było o zakwaterowanie i zaopatrzenie. „Bartek” oddziałom funkcjonującym w dolinach kazał utrzymywać przez cały czas mały stan osobowy, żeby za mocno nie obciążać swoją obecnością ludności.
Cywile dobrze znający oddział działający w okolicy byli w stanie udźwignąć ciężar kwaterowania i karmienia partyzantów, jednak rzadko byli chętni do pomocy nieznajomym. Olgierd Zawadzki wspomina, że 6 Wileńska Brygada robiła, co mogła, żeby nie zrazić do siebie ludzi: „Na każdą rekwizycję wystawialiśmy pokwitowanie albo płaciliśmy gotówką. Nie było żadnych przywłaszczeń czy kradzieży, bo te były bardzo surowo karane”.
Bandyci podszywają się pod partyzantkę
W dramatycznej sytuacji znalazł się „Bury” z 3 Wileńską Brygadą, kiedy przeniósł się podczas zimy na teren byłych Prus Wschodnich. Nieznająca partyzantów ludność wykazywała się niechęcią zwłaszcza przy licznych rekwizycjach. Brak wsparcia przypieczętował los oddziału, który niedługo potem uległ rozwiązaniu.
Bandytyzm, który panował w kraju, również miał wpływ na postrzeganie partyzantów. Bliskie relacje oddziałów z ludnością sprawiały, że ważne były dyscyplina i odpowiedni poziom moralny żołnierzy. Wszystko, co robili poszczególni partyzanci, szło na konto całej jednostki.
Reklama
Władza świadomie kreowała obraz podziemia zbrojnego jako elementu stricte przestępczego. W teren były wysyłane grupy UB rabujące ludność i podszywające się pod partyzantów. Taki sam manewr stosowały też zwykłe bandy, wiedząc, że ludność będzie się bała sprzeciwiać większym i silniejszym oddziałom. Część ludzi z czasem dawała wiarę tym oskarżeniom, przez co partyzanci musieli wielokrotnie tłumaczyć się miejscowym z czynów, których nie popełnili.
„Myślał, że to prawdziwi »bandyci«”
Dlatego bardzo ważnym zagadnieniem było przeciwdziałanie wszelkiego rodzaju aktom samowoli, nadużyć czy przestępstw. Odstępstwo od tego powodowało odbieranie oddziału jako przestępców i odwrócenie się od niego miejscowej ludności. Jan Jabłoniec ze smutkiem przyznawał, że samowola żołnierzy pod nieobecność „Uskoka” skutecznie niszczyła jego reputację pod koniec walki.
Symptomatyczna wydaje się sytuacja przytoczona w kronice 5 Brygady: „26 V. M.p. kol[onia] Stary Bobrowiec. Gospodarz uciekł i pobiegł meldować. Stajemy na sąsiedniej kol[oni]. Potem dogadaliśmy się z nim. Myślał, że to prawdziwi »bandyci«. Przepraszał nas” .
„To był pokaz siły”
Wobec niechętnych wiosek oddziały partyzanckie podejmowały wielorakie działania. W zmieniających się warunkach partyzanci w celu otrzymania pomocy, tj. jedzenia i noclegu, niekiedy byli zmuszeni do użycia siły. Działo się tak najczęściej w sytuacjach kryzysowych, kiedy oddział nie posiadał alternatywy.
Reklama
Podczas organizowanych wieców starano się też przekonać miejscową ludność do słuszności działań, a przede wszystkim pokazać się jako zorganizowane, karne polskie wojsko. Działania wobec niechętnych wiosek tak wspominał Marian Pawełczak:
No przede wszystkim tośmy propagandowo pokazywali nasze działanie, naszą kulturę tego oddziału. (…) Przyjęliśmy później propozycję, że mamy tylko taki pokaz siły zrobić. Tośmy przez te wsie komunistyczne maszerowali.
No i kwaterowaliśmy chyba w dwóch przypadkach, to zza płotków mówili, że białe wojsko idzie, tak nieprzychylnie. (…) To był pokaz siły, informacja, że lepiej nie zaczynajcie się z nami, bo jak zaczniemy walkę, to nie będzie ciekawie.
„Raczej omijano takie wioski daleko”
Nawet dokładne obstawienie wioski nie eliminowało całkowicie zagrożenia ucieczki któregoś z mieszkańców w celu złożenia donosu władzy ludowej. Każde zakwaterowanie w niechętnej wiosce zwiększało zagrożenie wytropienia partyzantów przez komunistów.
Reklama
Można było być pewnym, że najbliższy posterunek UB lub MO zostanie powiadomiony o obecności, liczebności i kierunku marszu oddziału, jak tylko partyzanci opuszczą daną miejscowość. Dlatego też niechętnych podziemiu wiosek najczęściej się unikało i obchodziło je szerokim łukiem.
Stanisław Gajewski potwierdza, że jego oddział, jeśli była możliwość, w ogóle nie zbliżał się do tego typu wiosek. Jeżeli jednostka musiała przejść obok takiego miejsca, robiła to nader ostrożnie: „Raczej nocami i z wielką ciszą, z ostrożnością, ale raczej omijano takie wioski daleko. (…) Tam się nie zatrzymywano, nie proszono o żadną pomoc, żadne pożywienie w ogóle”.
Będą „na każdym kroku wieszani i strzelani”
Inaczej niż do niechętnych wiosek odnoszono się do konfidentów i współpracowników reżimu. Ludzie, którzy wstępowali do partii komunistycznej lub zbrojnych służb, takich jak ORMO, nie tylko jasno w ten sposób deklarowali, po której stronie walki stają.
Automatycznie stawali się również zapleczem informacyjnym dla służb i przejawiali mniej lub bardziej jawnie większą aktywność w działaniu na rzecz likwidacji bądź aresztowań przeciwników nowej władzy. Dodatkowo bezpieka była wspierana przez coraz większą liczbę agentów i tajnych współpracowników.
Reklama
Partyzanci za sprawą rozbudowanej siatki informacyjnej wśród ludzi, ale także posiadając informatorów w MO, UB czy KBW, zdobywali często wiarygodne informacje, który z mieszkańców aktywnie wspiera nowy reżim, kto odpowiada za ostatnie aresztowania lub kto doniósł władzy o tym, gdzie przebywa oddział.
Zwalczanie takich osób było istotne dla podziemia, gdyż to właśnie w wyniku donosów najczęściej dochodziło do skutecznego osaczania oddziałów bądź poszczególnych partyzantów. Tępiono konfidentów z całą mocą aż do samego końca walki. Partyzanci „Ognia” w rozklejanej odezwie do Braci Polaków ostrzegali konfidentów UB i ludzi zajmujących kierownicze stanowiska, że będą „na każdym kroku wieszani i strzelani, nie patrząc na ich pochodzenie, a ich dobytek zostanie skonfiskowany na rzecz oddziałów partyzanckich”.
Chłosta i egzekucje konfidentów
Pokazuje to zarówno stosunek „Ognia”, jak i innych oddziałów podziemia do ludzi aktywnie walczących z konspiracją antykomunistyczną. Wyroki bardzo często poprzedzano upomnieniami lub mniejszymi karami. Józef Oleksiewicz podkreślał, że na terenie działania oddziału „Salwy” nie było całych niechętnych wiosek, wrogo nastawione były tylko jednostki. Takie osoby ostrzegało się, że za donosy czeka „kula w łeb”. To miało skutecznie hamować ludzi przed współpracą z aparatem bezpieczeństwa.
„Zapora” częściej niż rozstrzeliwać, kazał karnie chłostać. Z kolei „Uskok” w późniejszym okresie za donosicielstwo rozstrzeliwał konfidenta wraz z całą jego rodziną. Z rozkazu Henryka Flamego gorliwym milicjantom i członkom PPR wysyłano ostrzeżenia. Ci, którzy donosili, byli ostrzegani, że jeśli nie przestaną, zostanie na nich wykonany wyrok.
Reklama
Zdarzały się również pobicia komunistów bądź demolowania domów. Doprowadzało to do sytuacji, jak w Mazańcowicach, gdzie lokalni działacze komunistyczni za dnia przebywali w domu, natomiast na noc uciekali do Bielska
„Byliśmy zaskakiwani przez stosunek ludzi”
Partyzanci byli coraz częściej namawiani do zakończenia walki i powrotu do normalnego życia. Ataki jednostek UB i KBW następowały najczęściej po donosie mieszkańca wsi, którą odwiedzili partyzanci. Z czasem zarówno ataki, jak i donosy się nasilały. Początkowo partyzanci mieli bardzo silne poparcie ze strony ludności cywilnej. Jednak nie ulega wątpliwości, że później coraz mniej ludzi gotowych było im pomagać, a liczba osób im przeciwnych wrastała.
Zdaniem Mariana Pawełczaka „ludność już straciła wiarę, że Polska odzyska wolność”. Z czasem partyzanci coraz mniej bezpiecznie czuli się wśród cywili. „To zależy, w jakiej okolicy, jakie było nasze zżycie i oddziaływanie na tych mieszkańców. Także później relacje się popsuły. Byliśmy zaskakiwani przez stosunek ludzi. Tu człowiek liczył, że ma przyjaciela, a on już sprzedał jakąś wiadomość”.
Chociaż Wacław Szacoń podkreśla, że do samego końca mieli poparcie ludzi, jednak przyznał, że „Lalkowi” pomagali już tylko najbardziej zaufani, ze względów bezpieczeństwa. Część partyzantów mówiła, że do samego końca mogli liczyć na pomoc ludności i żadne szykany ze strony komunistów nie były w stanie tego zmienić.
Wielu opierało do końca
„Tam, gdzie ja byłem, byli do końca ludzie chętni. Ponosili konsekwencje, bo UB karało ich za współpracę, ale chętni ludzie byli, cały czas z otwartym sercem. Nie bacząc na konsekwencje, które ponosili z tytułu tego, że ktoś doniósł” – relacjonował Lucjan Deniziak. Zdaniem Stanisława Gajewskiego dopóki partyzanci działali, dopóty ludzie ich popierali.
Mimo spadku poparcia dla podziemia zbrojnego w stosunku do początku walki należy stwierdzić, że duża część nadal wspierała partyzantów i mimo coraz ostrzejszych represji udzielała im aktywnej pomocy.
Reklama
Życie codzienne wyklętych
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów i skrócony.
5 komentarzy