Specjaliści łamiący wszelkie procedury. Mocodawcy ślepi na każdy sygnał ostrzegawczy. I setki agentów, działaczy podziemia oraz polityków aresztowanych, a następnie rozstrzelanych przez Niemców. A wszystko przez niekompetencję Brytyjczyków tak skrajną, że aż trudno w nią uwierzyć.
Brytyjski wywiad przez lata zbudował sobie opinię niezwykle skutecznego. Kiedy w lipcu 1940 roku powstało Kierownictwo Operacji Specjalnych (SOE), ta sława niejako z automatu spłynęła też na nie. Nie do końca zasłużenie.
Reklama
„Brakowało wszystkiego poza chaosem”
Wiele mówią wspomnienia Leo Marksa, który został przydzielony do tajnej agencji brytyjskiego rządu na początku 1942 roku, jako nowy szef kryptografii. Od razu zauważył on, że w SOE panuje absolutny zamęt.
Organizacja zajmowała się między innymi dywersją i wspieraniem lokalnych ruchów oporu w Europie, a podzielona była na sekcje odpowiadające za poszczególne terytoria. Marks podkreślał: „Bez względu na to, jaką sekcję krajową odwiedziłem, brakowało w niej wszystkiego poza chaosem”.
Diabelnie trudna praca
Najważniejszy trybem pozwalający na funkcjonowanie skomplikowanej maszyny, jaką było SOE stanowili radiotelegrafiści, utrzymujący łączność z okupowanymi krajami.
Ich praca z miesiąca na miesiąc robiła się coraz trudniejsza. Niemcy nauczyli się ekspresowo wykrywać radiostacje, a nadających za ich pośrednictwem agentów tropili niczym dzikie zwierzęta.
Reklama
Jak podkreśla Lynne Olson, autorka książki Wyspa ostatniej nadziei, kierownictwo SOE nie miało pojęcia, z czym mierzą się agenci pracujący w terenie, ani jakiej odwagi i stalowych nerwów wymaga ich codzienna praca. Szczególnie trudne zadanie stało przed sekcją N, operującą w Holandii.
Najgorszy teren do działania
Kraj nie graniczył z żadnym neutralnym państwem, był gęsto zaludniony (nie można było poruszać się niezauważonym), miał niewiele naturalnych kryjówek (jak lasy czy niewidoczne zatoczki), a dzięki rozbudowanej sieci dróg i torów kolejowych Niemcy przemieszczali się po nim ekspresowo.
Pod względem odsetka obywateli rozstrzelanych lub wysłanych do obozów w czasie wojny Holandia ustępowała tylko Polsce.
Choć teren działań był wyjątkowo trudny, Anglicy nie konsultowali się z holenderskim wywiadem działającym na emigracji w Londynie, a o przerzucaniu agentów na miejsce informowali swoich partnerów… dopiero po fakcie.
Festiwal niekompetencji
Pierwszych ludzi SOE chciało wysłać już latem 1941 roku, jednak szkoliło i aprowizowało ich tak nieudacznie, że ci… dosłownie się zbuntowali. Dopiero próba podjęta w listopadzie doszła do skutku. Przetransportowano wtedy do Holandii Hubertusa Lauwersa (radiooperatora) i Thijsa Taconisa (organizatora siatki ruchu oporu).
Już w czasie odprawy agenci dowiedzieli się, że nie ma dla nich przygotowanej listy kontaktów i kryjówek. Radiooperator nie mógł wypróbować swojej radiostacji, a dokumenty, którymi mieli się posługiwać, wydrukowano nieudolnie. Na kontynent przerzucono ich w ubraniach, które już na pierwszy rzut oka krzyczały „nie jestem stąd!”, a w dodatku dostali pieniądze… wycofane z obiegu rok wcześniej.
Reklama
Na domiar nieszczęścia gdy chcieli złożyć pierwsze meldunki, okazało się, że rzekomo skrupulatnie sprawdzona radiostacja nie działa. Mimo wszystkich przeciwności udało im się jednak przedostać do kraju, przeżyć i podjąć misję.
Zignorowane ostrzeżenie
Dopiero po pewnym czasie Lauwers zaczął prowadzić regularne transmisje do Londynu, transmitowane co dwa tygodnie, zawsze o tej samej porze. 6 marca 1942 roku, gdy ostrzeżony o zagrożeniu próbował niepostrzeżenie uciec, wpadł prosto w ręce majora Hermanna Giskensa, który tropił go od kilku miesięcy.
Agent SOE trafił do więzienia gestapo, gdzie Niemcowi udało się wreszcie zmusić go, by znów zaczął nadawać. Wyczerpany Lauwers zgodził się, bo wierzył, że jest to sposób na ostrzeżenie Brytyjczyków.
W trakcie szkolenia wpojono mu, że gdyby znalazł się w takiej sytuacji, ma w trakcie nadawania opuścić sygnał uwierzytelniający, co będzie informacją dla Londynu, że został złapany. Agent postępował zgodnie z wytycznymi, jednak SOE… zupełnie zignorowała ostrzeżenie. Zamiast zareagować według procedur, brytyjski wywiad przyjmował bez szemrania kolejne meldunki pisane przez Abwehrę.
Reklama
Angielska gra
Tak zaczęła się operacja das Englandspiel (angielska gra). W jej wyniku w ręce Niemców wpadło ponad pięćdziesięciu holenderskich agentów wysłanych z Londynu oraz setki ton materiałów wybuchowych i sprzętu wojskowego. Zasoby ludzkie i sprzętowe na miejscu miały ułatwić aliantom przygotowania do zbliżającego się D-day.
Jak zaznacza Lynne Olson, schwytani radiooperatorzy zgadzali się nadawać, bo wierzyli, że w Londynie mocodawcy zauważą brak sygnału uwierzytelniającego. Tymczasem sekcja N była przekonana, że ma w Holandii dużą siatkę dywersantów, co niemiecki kontrwywiad uwiarygadniał jeszcze fałszywymi notkami prasowymi o jej aktywności.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
„Zostali zaliczeni do niemieckiej kolekcji”
Aby nadzorować powiększający się (i zupełnie fikcyjny) „ruch oporu”, zrzucono wreszcie George’a Jambroesa, byłego przywódcę podziemia, który zbiegł z Holandii w 1942 roku.
Mężczyzna, który miał przygotowywać dywersję dla inwazji aliantów pozostawał rzecz jasna w bliskim kontakcie z holenderskim rządem emigracyjnym. Abwehra nie mogła życzyć sobie lepszego prezentu – Jambroes wraz z towarzyszącym mu radiotelegrafistą i sprzętem wpadł prosto w ręce Giskensa.
Jak opisuje to Jeffrey T. Richardson w książce A Century of Spies. Intelligence in the Twentieth Century:
Wtedy, pod koniec czerwca, George Jambroes, wysoko postawiony członek holenderskiego rządu na emigracji, jego radiooperator i ich radio zostali zaliczeni do niemieckiej kolekcji.
Zdobyte radio wykorzystano do informowania Londynu o „niskim morale” i szwankującym poziomie bezpieczeństwa wewnątrz ruchu oporu. SOE w odpowiedzi wysyłało kolejnych agentów, natychmiast aresztowanych przez Niemców.
Reklama
Kierownictwo przyjmowało wszystkie informacje z Holandii za pewnik mimo ostrzeżeń z różnych stron mówiących o tym, że cała operacja wydaje się zbyt piękna. Nawet samoloty przerzucające wysłanników SOE nigdy nie miały najmniejszych problemów wioząc ich na kontynent. Dopiero po ich wysadzeniu, w drodze powrotnej, zaczynało się piekło.
Wróg wiedział wszystko
Przesłuchując schwytanych agentów Niemcy dawali im do zrozumienia, że wiedzą wszystko o agencji, między innymi dzięki umieszczeniu swojego szpiega w jej strukturach.
Z wykorzystaniem informacji wydobytych ze schwytanych, naziści byli w stanie przeniknąć w struktury działającego w kraju ruchu oporu. Jak zaznacza autorka Wyspy ostatniej nadziei, stało się to przyczyną masowych aresztowań i egzekucji.
W pewnym momencie podający się za wysłannikach SOE człowiek nawiązał kontakt z byłym premierem, a w czasie wojny jednym z przywódców podziemia. Agent Abwehry przekonał go, że rząd emigracyjny Holandii chce:
Reklama
[…] poznać nazwiska członków stworzonej przez niego dużej konspiracyjnej grupy wybitnych holenderskich polityków. Eks-premier spełnił prośbę i następnego popołudnia razem z ponad 150 najważniejszymi przedstawicielami podziemia znalazł się w więzieniu.
Pięćdziesięciu czterech schwytanych przez Niemców agentów SOE trafiło do obozu Mauthausen. Znakomitą większość rozstrzelano. Ocalało tylko czterech, w tym Lauwers. Gdy w Londynie stało się jasne, jak wielka katastrofa nastąpiła w Holandii Giskens podyktował ostatni meldunek.
1 kwietnia 1944 roku obiecywał, że jeśli alianci postanowią kiedykolwiek „złożyć Niemcom wizytę”, zostaną powitani z taką samą starannością jak ich agenci.
Bibliografia
- Hastings M., The Secret War: Spies, Codes and Guerrillas 1939 -1945, London 2015.
- Olson L., Wyspa ostatniej nadziei, Warszawa 2017.
- Richardson T., A Century of Spies. Intelligence in the Twentieth Century, 1996.