We wrześniu 1609 roku armia króla Zygmunta III Wazy rozpoczęła oblężenie Smoleńska. Rosyjska załoga nie miała jednak zamiaru się poddać i wojska polskiego monarchy utknęły pod murami twierdzy. W tej sytuacji car Wasyl Szujski zdecydował się wysłać odsiecz. Posiłki nigdy nie dotarły na miejsce. Zostały rozbite przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego w bitwie pod Kłuszynem. Batalia stoczona 4 lipca 1610 roku otworzyła Polakom drogę do zajęcia Moskwy.
Na czele oddziałów, które miały iść na odsiecz Smoleńskowi, stanął carski brat Dymitr Szujski, chytry intrygant i zupełne beztalencie w sprawach wojskowych.
Reklama
W czerwcu w Możajsku zebrało się ok. 30 tys. moskiewskich żołnierzy wspieranych przez 8 tys. szwedzkich najemników. Koncentrację osłaniało 5–6 tys. ludzi pod dowództwem Grigorija Wołujewa i Fiodora Jeleckiego, którzy stacjonowali w Cariewym Zajmiszczu.
Szczupłe siły Żółkiewskiego
Oblegający Smoleńsk Polacy dowiedzieli się o tym. Sformowano korpus, który miał powstrzymać Moskwicinów i pomóc oblężonemu w Białej garnizonowi Aleksandra Gosiewskiego. Początkowo na jego czele miał stanąć wojewoda bracławski Jan Potocki, który jednak nie palił się do tej trudnej misji. Zygmunt III powierzył zatem komendę hetmanowi polnemu Stanisławowi Żółkiewskiemu.
Ten nie targował się o posiłki, tylko wyruszył z tym, co miał pod ręką: 2 tys. jazdy, 1 tys. piechoty oraz kilkoma lekkimi działami. Hetman liczył także na skaptowanie oddziałów Dymitra Samozwańca, którymi dowodził Aleksander Zborowski. Sprawa nie była oczywista, bowiem najemnicy podczas pertraktacji, które prowadzili kilka miesięcy wcześniej z wysłannikami królewskimi, wyliczyli, że ich przejście na służbę Rzeczypospolitej będzie kosztowało grubo ponad 1 mln zł.
Król Zygmunt ani myślał tyle zapłacić, więc Żółkiewskiemu pozostało obiecywanie Zborowskiego gruszek na wierzbie. Największym jednak problemem była wrogość, jaką żywił Zborowski do hetmana. Chodziło o sprawę jego ojca Samuela, którego sąd sejmowy skazał za zabójstwo na banicję i konfiskatę dóbr. Ukrywający się Zborowski został ujęty przez żołnierzy dowodzonych właśnie przez Żółkiewskiego. Z rozkazu kanclerza Jana Zamoyskiego banita został potem ścięty na Wawelu.
Wsparcie najemników
Hetman odważnie podążył na spotkanie z przeznaczeniem. Nie oszczędzał ani siebie, ani podkomendnych. Jego oddziały przemieszczały się błyskawicznie, pokonując średnio 20 km dziennie. Biorąc pod uwagę fatalny stan traktów moskiewskich, rozmiękczonych przez obfite deszcze, był to nie lada wyczyn.
Już 14 czerwca wojska Żółkiewskiego dotarły pod Białą, a tydzień później pod Szujsk, gdzie obozowali ludzie Zborowskiego oraz oddziały pułkowników królewskich Marcina Kazanowskiego i Samuela Dunikowskiego. Hetmański wysłannik Mikołaj Herburt spotkał się ze Zborowskim, ale wiele nie wskórał. Najemnicy zobowiązali się tylko, że w razie potrzeby staną u boku Żółkiewskiego.
Reklama
Dwudziestego czwartego czerwca wojska hetmańskie przybyły pod Cariewo Zajmiszcze i po wstępnym boju otoczyły obóz Wałujewa i Jeleckiego. Żółkiewski chciał wziąć przeciwnika głodem. Następnego dnia niespodziewanie dołączył do niego Zborowski ze swoim pułkiem. Żółkiewski nie miał pieniędzy, aby opłacić jego podkomendnych, więc obiecał, że wypłaci im żołd, gdy tylko będzie to możliwe.
Nawet tego mglistego przyrzeczenia nie udało się jednak zrealizować. Dopiero dwa lata później, gdy żołnierze Zborowskiego zawiązali konfederację oraz zajęli dobra królewskie i prywatne, zapłacono im zaległy żołd. Na razie jednak liczebność oddziałów Żółkiewskiego wzrosła do ok. 10 tys. żołnierzy.
Zapomniał, że przewaga liczebna to nie wszystko
W tym samym czasie z Możajska wyruszyła armia moskiewsko-szwedzka Dymitra Szujskiego. Wydawało się, że los sprzyja mu jak nigdy. Nieliczne siły Żółkiewskiego były związane pod Cariewym Zajmiszczem, więc z jego rozbiciem nie powinno być problemu. Dumny Moskwicin zapomniał, że przewaga liczebna to nie wszystko.
Dzięki wysuniętym oddziałom zwiadowczym hetman znał ruchy przeciwnika, wiedział też o słabnącym morale w szeregach szwedzkich sojuszników Szujskiego. Pod koniec czerwca polski podjazd pochwycił kilku Francuzów z oddziałów De la Gardiego, którzy opowiadali, że żołnierze cudzoziemscy burzą się z powodu zaległego żołdu, a ich dowódca nie przepada za bratem cara. Spryciarz De la Gardie zamierzał zapłacić podkomendnym dopiero po rozbiciu wroga – rzecz jasna, tylko tym, którzy przeżyją starcie.
Reklama
Żółkiewski postanowił to wykorzystać. Uwolnił jeńców, a jednego z nich zaopatrzył w osobliwą odezwę:
Między narodami naszymi nigdy żadna nieprzyjaźń nie zachodziła. Królowie nasi zawsze byli, a i teraz są, sobie wzajemnie przyjaciółmi. Ponieważ nie zostaliście przez nas żadną niesprawiedliwością pokrzywdzeni, niesłusznie jest, że dziedzicznych wrogów na-szych Moskali przeciwko nam posiłkujecie. […] sami tedy rozważcie, czy chcecie nas mieć przyjaciółmi, czy wrogami. Bądźcie zdrowi.
Siedem tysięcy husarzy
Na początku lipca hetmański wywiad donosił, że wroga armia maszeruje w kierunku wojsk polsko-litewskich i w nocy z 3 na 4 lipca będzie obozować w okolicach wsi Kłuszyn, oddalonej o 18 km na północny wschód od obozu polskiego. Po naradzie z oficerami Żółkiewski zdecydował się zaskoczyć przeciwnika nagłym atakiem. Siłę uderzeniową stanowiło 7 tys. jazdy (przede wszystkim husaria) i 200 piechurów.
Aby przemarsz przebiegł sprawnie w czasie krótkiej lipcowej nocy, nie zabrano taborów. Pod Cariewym Zajmiszczem hetman pozostawił jedynie 700 jazdy, 800 piechurów i 3 tys. Kozaków zaporoskich, którzy mieli utrzymać Wałujewa i Jeleckiego w przekonaniu, że siły oblegających nie zostały uszczuplone.
Wymarsz oddziałów nastąpił krótko przed zachodem słońca, ok. godz. 20. Żółkiewski i jego żołnierze mieli mniej więcej osiem godzin na dotarcie do celu. Nocny przemarsz tak licznego wojska na dystansie prawie 20 km był trudnym przedsięwzięciem. Chodziło nie tylko o szybkość, ale również zachowanie sprawności bojowej pułków. Hetman tak sformował kolumny marszowe, aby po dotarciu do celu można było szybko utworzyć szyk uderzeniowy.
Reklama
Pole bitwy
Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Oddziały rozciągnęły się i otwierające pochód chorągwie z pułku Zborowskiego pobłądziły w okolicach Kłuszyna. Na szczęście trąbienie na pobudkę w obozach przeciwnika pozwoliło namierzyć ich położenie. Czwartego lipca ok. godz. 3 pierwsze chorągwie zaczęły wychodzić z lasu na obszerną, równą jak stół równinę mającą 10 km długości i ok. 2 km szerokości.
Po lewej stronie był las, po prawej rzeczka Gżać, a w głębi dwa obozy – moskiewski i szwedzki. Prawie wymarzone miejsce do stoczenia bitwy. Prawie, bo Żółkiewskiego odgradzała od przeciwnika wioska Preczystoje i ustawiony w poprzek solidny płot upleciony bardzo misternie (drogi na wschodzie były nędzne, co innego płoty – istny cud techniki). Wobec takiej niespodzianki w oczekiwaiu na resztę wojska, które wciąż błądziło po leśnym bezdrożu,
Żółkiewski nakazał Kozakom podpalenie chatynek i demontaż ogrodzenia. Pożar postawił na nogi Moskwicinów i ich sojuszników. Wprawdzie wroga nie udało się zaskoczyć, ale nagłe pojawienie się dało Żółkiewskiemu przewagę psychologiczną.
Ustawienie wojsk rosyjskich
„Nieprzyjaciel strwożony był nowym ludem. Moskwa ze swojego obozu kobylicami obwarowanego, dosyć i szerokiego, a Niemcy [chodzi o najemników De la Gardie – było wśród nich wielu Niemców] ze swojego, bo osobno od nich stali, jeno się wozami zstaborowawszy, wypadać poczęli bez sprawy, jako to pod ten czas według przypowieści onej: siodłaj portki, dawaj konia” – wspominał Samuel Maskiewicz.
Reklama
Piechota Szujskiego i De la Gardiego zgrupowała się w czworoboki i szybko wyparła spod płotu Kozaków, uniemożliwiając im zniszczenie przeszkody. Dzięki temu Moskwicini i Szwedzi zyskali czas na przygotowanie się do bitwy. Na prawym skrzydle szwedzki dowódca ustawił swoje wojska w dwóch i rzutach: w pierwszym piechotę, za nią skwadrony rajtarii.
Na lewym skrzydle Szujski rozporządzał kilkudziesięcioma tysiącami moskiewskiej jazdy rekrutującej się z dworiaństwa (niższej szlachty służebnej), kilkoma tysiącami piechoty strzeleckiej i zaciężnymi rajtarami. Ustawił ich w trzech rzutach: w pierwszej i drugiej linii stanęli służebni, strzelcy i rajtarzy, a na zapleczu, oparta na obozie, reszta sotni strzeleckich i artyleria.
Aż się prosiło, aby puszkarze od razu zagrali na swych organach. Na szczęście Szujski był marnym taktykiem i nie wykorzystał tego atutu przeciwko nacierającej husarii. Do starcia z Moskwicinami hetman Żółkiewski desygnował najliczniejszy pułk Aleksandra Zborowskiego (ponad 3 tys. ludzi), którego wsparł ośmioma chorągwiami husarii i pancernych pod wodzą pułkowników Kazanowskiego i Dunikowskiego (ponad 1 tys. żołnierzy).
„Nadzieja w męstwie, ratunek w zwycięstwie”
Podkomendni Zborowskiego, od lat walczący w Państwie Moskiewskim, mieli doświadczenie w walkach z tym przeciwnikiem. Ponadto pałali żądzą rewanżu za wcześniejsze porażki.
Rozbicie kontyngentu De la Gardiego Żółkiewski powierzył pułkowi starosty chmielnickiego Mikołaja Strusia (ponad 1,5 tys. ludzi) oraz kilku chorągwiom husarii i pancernych pod dowództwem księcia Janusza Poryckiego (ok. 1 tys. żołnierzy). Od strony lasu ubezpieczało ich 400 Kozaków. Hetman pozostawił przy sobie kilka chorągwi odwodowych, z którymi stanął w centrum.
Około godz. 4 nad ranem na naradzie z pułkownikami Żółkiewski powiedział: „Nadzieja w męstwie, ratunek w zwycięstwie. Czyńcie swoją powinność”. Jeszcze tylko błogosławieństwo prałata pułkowego księdza Kuleszy i zaczęła się krwawa bitwa.
Reklama
Pierwsza uderzyła na prawym skrzydle husaria. Ustawione w szachownicę chorągwie, stopniowo wprowadzane do walki, wielokrotnie atakowały głęboko uszykowaną jazdę moskiewską. „To jedno przypomnę, do wierzenia niepodobno, że drugim rotom się trafiło razów osiem albo dziesięć przyjść do sprawy i potykać się z nieprzyjacielem” – wspominał uczestnik bitwy.
Husarze atakowali raz po raz
Jak w automacie: szarża – starcie – bij, zabij – powrót na pozycje – głęboki oddech – łyk wody – kopia lub koncerz w dłoń i z powrotem. Żółkiewski mógł tylko czekać. Dyrygowanie pułkami i chorągwiami spadło na dowódców, którzy osobiście prowadzili jazdę do ataku. A tam, w ścisku bitewnym – pchnięcia, gardy i sygnały do odwrotu.
Mordercze zmagania zaczęły się przedłużać, bowiem wróg niczym wańka-wstańka po kolejnych ciosach zwierał szeregi. Polskie wojska topniały, husarskie kopie poszły w drzazgi, pozostały tylko szable w garści. Słabł impet kolejnych szarż. Nawet Żółkiewski zaczął tracić nadzieję na sukces:
Hetman, bacząc z góry, że nasi jak w otchłań piekielną wpadłszy, długo w pośrodku ich się okrywając, zaledwo kiedy się ukażą z chorągwią, którą a coraz do sprawy wołają, już zwątpił o sobie i o wszystkich nas i jako drugi Jozue, ręce do góry trzymając, po wszystek czas o zwycięstwo prosił.
Reklama
Szujski, widząc kryzys w polskich szeregach, postanowił przejąć inicjatywę. Na pierwszą linię wysunął zaciężnych rajtarów, którzy uruchomili, niczym w podręczniku – maszynkę karakolu. Ten manewr był powszechnie stosowany przez jazdę zachodnioeuropejską: starcie na białą broń poprzedzały salwy z broni ręcznej, aby zmiękczyć przeciwnika. Gdy zbliżała się ława polskiej husarii, pierwsza linia oddała salwę z broni ręcznej i cofała się, ustępując miejsca towarzyszom.
Piechota odmieniła sytuację
Był to kardynalny błąd, bowiem rajtarzy z drugiej linii już nie zdążyli użyć pistoletów. Husaria jak taran zmiotła cały oddział rajtarski. Następne rzuty jazdy Żółkiewskiego przebiły się przez wrogie szyki, zmuszając do ucieczki resztę wojsk Szujskiego.
Rozpoczęła się pogoń. Polskie chorągwie wdarły się do moskiewskiego obozu główną bramą i jechały na karkach przeciwnika aż 6 km. Sam obóz nie został jednak wzięty, pozostało w nim ok. 5 tys. moskiewskich żołnierzy, którzy przygotowali się do oblężenia.
Na lewym skrzydle równie twardy orzech do zgryzienia miał pułkownik Struś. Szarże przez na wpół rozebrany płot były prawdziwą ekwilibrystyką. Także szwedzcy muszkieterowie stawali mężnie: „Ciężkie potykanie było, gdyż jedni płoty mijać musieli, dziury zaś niewielkim miejsce między płotami połamane wychodziły, gdzie wielką szkodę w koniach, w pacholikach czynili, dostało się i towarzystwu”. Tutaj bój także się przedłużał.
Reklama
Sytuację zmieniło przybycie na pole bitwy spóźnionych 200 piechurów z dwoma falkonetami. Atak i ostrzał artyleryjski okazały się na tyle skuteczne, że szwedzcy muszkieterowie zostali odrzuceni spod płotu. W sukurs polskim piechurom przybyła też jazda. Szwedzi niechybnie zostaliby wycięci do nogi, gdyby nie pomoc rajtarów, którzy odciągnęli husarię.
Straty walczących stron
Dzięki temu najemna piechota w carskiej służbie zdołała się wycofać na skraj pobliskiego lasu. Gorzej poszło rajtarom, którzy zostali rozbici przez husarię i rzucili się do ucieczki. Tutaj, podobnie jak na prawym skrzydle, polska jazda na chwilę wdarła się do obozu najemników, z którego uciekli De la Gardie i dowódca piechoty Evert Horn.
Bitwa nie była jednak rozstrzygnięta. Szujski zabarykadował się w swoim obozie i nie zamierzał się poddać. Szwedzi także, mimo poniesionych strat, stanowili groźną siłę. Szybko jednak górę wziął rozsądek i dogadali się z Żółkiewskim: hetman obiecał żołd tym, którzy zechcą przejść na służbę króla polskiego, a reszcie zagwarantował powrót do ojczyzny.
De la Gardie, który wrócił do obozu, próbował co prawda wpłynąć na swoich podkomendnych, ale na niewiele się to zdało. Ostali się przy nim najwierniejsi, dla których słowo żołnierskie było droższe od pieniędzy. Reszta na odchodnym rozkradła jeszcze tabor swojego dowódcy.
Reklama
Szujski i jego żołnierze, widząc, że nie mają już sojuszników, rzucili się do ucieczki. Dzięki temu moskiewskiemu dowódcy udało się ocalić głowę. Ponoć tak pędził, że zagonił swojego konia na śmierć i część drogi do Możajska pokonał na piechotę.
O godz. 9 było po wszystkim. W bitwie zginęło ok. 2 tys. żołnierzy moskiewskich i 700 szwedzkich najemników. Polskie straty wyniosły ok. 200 zabitych i drugie tyle rannych. Nie mniej dotkliwa była strata ok. 1 tys. koni.
Perspektywa unii polsko-moskiewskiej
Zwycięstwo pod Kłuszynem przekreśliło sojusz moskiewsko-szwedzki i otworzyło polskim wojskom drogę do Moskwy. Na wieść o klęsce w stolicy rychło doszło do przewrotu w stolicy. Car Wasyl IV Szujski utracił tron, a do władzy doszło stronnictwo bojarskie księcia Fiodora Mścisławskiego, skłaniające się ku oddaniu carskiej korony królewiczowi Władysławowi Wazie.
W efekcie niełatwych negocjacji z hetmanem Żółkiewskim 27 sierpnia 1610 roku zawarto porozumienie o uznaniu Władysława za cara przez wszystkie stany Państwa Moskiewskiego. Był to niezwykły kontrakt i gdyby udało się go zrealizować, perspektywa unii polsko-moskiewskiej stałaby się realna. Państwo polsko-moskiewskie od Syberii aż po Wartę i Noteć – kto by się oparł takiej potędze? Skończyło się na marzeniach. Zygmunt III sam chciał rządzić w Moskwie, a Moskwicini za nic nie chcieli go na carskim tronie.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Tomasza Bohuna pt. Burze na wschodzie. Wojny polsko-rosyjskie od XV do XX wieku. Ukazała się ona w 2023 roku nakładem wydawnictwa Bellona.