Jak za PRL-u żyli byli panicze i arystokraci? Wspomnienia potomka hrabiowskiej rodziny

Strona główna » Historia najnowsza » Jak za PRL-u żyli byli panicze i arystokraci? Wspomnienia potomka hrabiowskiej rodziny

Hrabiowski salon w… dużym pokoju mieszkania w PRL-owskim bloku? Prześladowanie za pochodzenie czy duma z wielkich przodków? O rodzinnej tradycji, pamięci i doświadczeniach „postpaniczykostwa” opowiada Maciej Łubieński: potomek rodziny, która w minionych wiekach wydała biskupów, ministrów, posłów i milionerów.

Mój ojciec Tadeusz Łubieński (…) należy do ostatniej generacji, która zaznała jeszcze pańskiego życia. Dla ojca skończyło się ono wprawdzie, gdy miał lat pięć, może więc lepiej powiedzieć, że jako ostatni w tej sztafecie pokoleń zakosztował losu panicza.


Reklama


Znaczy to, że mógł ojciec doświadczyć tego samego, co jego przodkowie w dzieciństwie doświadczali przez wieki: życia we dworze, czułości niani zwanej boną, troskliwości zakochanej w pańskim dziecięciu służby, francuskich konwersacji na ganku, które toczyły się przy akompaniamencie dobiegającego ze stajni rżenia koni, huku dubeltówek i ujadania ogarów podczas polowań, turkotu bryczek, wesołych nawoływań na kuligu, ciągłych wizyt i rewizyt sąsiadów, najazdów kuzynostwa, bratostwa, wujostwa, ludzi, których imiona w zdrobnieniach brzmiały: Bubi, Buba, Adzio, Adi, Alfik, Kocio, Poldzia, Polcio, Kinia, Kiki czy Lul.

Cóż mogę o tym wiedzieć ja, poczęty za Gomułki, urodzony za Gierka, dziecię z bloków na warszawskich Jelonkach, a potem na Ochocie?

Ojciec autora Tadeusz Łubieński na ganku dworku w Zassowie. Rok 1941. Fotografia rodzinna zamieszczona w książce Portret rodziny z czasów wielkości.

Zassów przez dwa s

Ojciec miał rok, choć dla kogoś odzianego w pieluchę odpowiedniejsza wydaje się forma roczek, kiedy zamieszkał w Zassowie (miejscowość została pozbawiona jednego s w 1968 roku i dziś na mapach można znaleźć wyłącznie wieś Zasów, jednak (…) będę konsekwentnie używał jej historycznej nazwy), majątku swojego dziadka Tadeusza.

Lecz paniczowanie ojca (papy, jak się mawiało w tamtej dworkowej polszczyźnie, którą zwracał się jeszcze do swojego ojca mój ojciec) odbiegało trochę od obrazów wielkopańskiego życia.


Reklama


Owszem, był tam chart, o imieniu – a jakże – Lord, były też strzały, ale ponieważ paniczowanie przypadło na lata 1939–1944, nie padały z myśliwskich dubeltówek, odwiedzin też nie brakowało – za dnia odwiedzali Zassów przedstawiciele niemieckich władz okupacyjnych, nocami konspiratorzy. Tak więc, w związku z czasami, na które przypadło, chude to było paniczowanie. (…)

Pijany czerwonoarmista… albo nieuważny lokaj

Ojciec paniczował do jesieni 1944 roku, kiedy rodzina opuściła Zassów, i nie pamięta z niego zbyt wiele. Ja zaś nie pamiętam, żeby temat zassowski był w domu szczególnie obecny.

Tekst stanowi fragment książki Macieja Łubieńskiego pt. Portret rodziny z czasów wielkości. O prymasach, milionerach, zakonnicach, pisarkach i innych przodkach (Wydawnictwo W.A.B. 2020).

Na regale w zawalonym książkami dużym pokoju w naszym mieszkaniu na Korotyńskiego [w Warszawie], pomiędzy doniczką geranium (specjalność mojej matki) a wypełnioną bursztynem laboratoryjną kolbą, stało sobie pogięte niepozorne zdjęcie przedstawiające uśmiechnięte dziecię z pluszowym misiem. To dziecię o anielskiej twarzyczce to mój ojciec w wieku dwóch–trzech lat, na zassowskim ganku. (…)

Był jeszcze jeden element „zassowski” w naszym mieszkaniu. Na ścianie, która w kapitalistycznej Polsce zazna rozkoszy aksamitnej gładzi, ale wtedy jeszcze pokryta była gruboziarnistym gierkowskim tynkiem, wisiał sobie dziurawy obraz przedstawiający anioła.


Reklama


Według rodzinnej tradycji przestrzelił go pijany czerwonoarmista. Jestem wobec niej sceptyczny. Obraz bez dziury i opowieści o okolicznościach jej powstania nie przedstawia żadnej wartości. Historia o prześladowaniu ze strony bezbożnego wyzwoliciela-najeźdźcy daje aniołowi patriotyczną legitymację, obrazowi zaś wartość quasi-relikwii i upoważnia do wiszenia na ścianie.

Może w ogóle nie jest to żadna rana postrzałowa, tylko szarpana albo kłuta, i nie od szabli, ale powstała na skutek zahaczenia o lichtarz w trakcie jakichś przenosin, a winowajcą może być nie pijany czerwonoarmista, lecz pijany dziedzic albo nieuważny lokaj.

Obraz anioła postrzelony przez czerwonoarmistę (lub zahaczony przez nieostrożnego lokaja). Fotografia rodzinna zamieszczona w książce Portret rodziny z czasów wielkości.

Szczególna atmosfera naszego M4

Oczywiście już sama obecność przestrzelonego obrazu czy zdjęcia z misiem na dworskim ganku wnosiła w nasze ochockie M4 szczególną atmosferę, której pozbawione były inne mieszkania naszego blokowiska. Ale takich znaczących elementów było o wiele więcej.

Na stoliku przy oknie stała niewielka rzeźba przedstawiająca Feliksa Łubieńskiego, prapradziadka mojego pradziadka, czyli jak łatwo policzyć, mojego prapraprapradziadka. Jego CV w pięciu punktach wygląda następująco: chrzestny syn Stanisława Augusta Poniatowskiego, uczestnik Sejmu Czteroletniego, hrabia z nadania Fryderyka Wilhelma III (…), minister sprawiedliwości Księstwa Warszawskiego, lojalny poddany carów.

Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.

Obok ministra z kamienia pobłyskiwał sobie srebrny imbryk. Podarował go mojemu dziadkowi Konstantemu Bolesław Piasecki, przed wojną wódz polskich faszystów, po wojnie twórca i wódz PAX-u, katolickiej organizacji wspierającej nową, komunistyczną władzę. (…)

W mieszkaniu na Korotyńskiego, które już do nas nie należy były (…) jeszcze dwie grafiki, a na nich dwaj święci mężowie, dwaj bracia – prymas Maciej Łubieński i biskup płocki Stanisław Łubieński. To właśnie oni, bliscy współpracownicy królów z dynastii Wazów, wprowadzili ród do wielkiej historii. No i dali bratu i mnie imiona.


Reklama


Duma i zawstydzenie

Maciej, Stanisław i Feliks w gierkowskim M4 wyrażali oczywistą prawdę: przodków miałeś wybitnych, ale czasy się zmieniły bezpowrotnie.

A nasza ściana z portretami i rzeźba wyglądały skromnie na tle innych PRL-owskich salonów szlacheckich. Widziałem parę razy takie salony, gdzie prócz portretów wisiały szable i fuzje, i słyszałem opowiadane w tych salonach pełne nostalgii genealogiczne wywody.

Dwór w Zassowie w okresie II wojny światowej. Fotografia rodzinna zamieszczona w książce Portret rodziny z czasów wielkości.

U nas portrety wisiały w ciszy. Nie rozmawiało się o rodzinnej historii, bo rozmowy o arystokratycznym pochodzeniu w PRL-u były zajęciem dla snobów. A w ogóle to rozprawianie o wielkich przodkach to przechwałki, a więc coś w złym tonie. Duma i zawstydzenie. Mieszanina wyniosłej wstydliwości i milczącej godności.

Co tu było bardziej postpaniczykowskie?

Opisałem duży pokój rodzinnego M4, by przygotować grunt pod swoisty coming out – choć z ochockiego blokowiska, też jestem paniczykiem. Albo lepiej postpaniczykiem.


Reklama


Postpaniczykowskie było przecież posiadanie rodziny za granicą, przysyłane zza tej granicy paczki i zagraniczne wakacje przed i po stanie wojennym.

Postpaniczykowskie było też to, że na mszę do kościoła przy ulicy Narbutta na warszawskim Mokotowie wchodziliśmy z babcią przez zakrystię, że zasiadaliśmy zawsze na tych samych miejscach w pierwszej ławie, chciałoby się rzec – ławie kolatorskiej w wersji PRL, i że wychodziliśmy przez zakrystię, tuż za celebransem – rektorem jezuickiej uczelni Bobolanum, profesorem ojcem Ryszardem Przymusińskim.

Nie wiem, co tu było bardziej postpaniczykowskie: niemieszanie się z tłumem mokotowskich wiernych potulnie przepychających się w drzwiach i na schodach przy wychodzeniu z kościoła? Czy może raczej obcowanie z kościołem w jego wersji deluxe, profesorskiej, z mądrymi kazaniami, bez narażania się na kontakt z prostaczkami w sutannach?

Mogłem z zawstydzoną i skromną miną puchnąć z dumy

Postpaniczykostwo utwierdzały drobne zdarzenia. Pamiętam, że w podstawówce, podczas wycieczki do jakiegoś muzeum, koledzy zobaczyli obraz któregoś z moich przodków. Zachowując pełne godności milczenie, mogłem z zawstydzoną i skromną miną puchnąć z dumy.

Tekst stanowi fragment książki Macieja Łubieńskiego pt. Portret rodziny z czasów wielkości. O prymasach, milionerach, zakonnicach, pisarkach i innych przodkach (Wydawnictwo W.A.B. 2020).

Postpaniczykowskie i quasi-gombrowiczowskie było także solo w szóstej klasie z Murkiem. Murek był ode mnie większy, ale wierzyłem w swoje siły, w czym utwierdzał mnie klasowy bully, a zarazem mój kolega – Lisek. Wymieniliśmy z Murkiem parę cepów, jego twarz pozostała jednak okrągła i gładka, a mi pod okiem w szybkim tempie wyrosła śliwa.

Lisek, zaawansowany użytkownik bezkompromisowej wersji mowy ojczystej, nazwał ten fioletowy ślad pizdą. Wybierając to słowo, dał wyraz nie tyle niechęci do form dworskich, ile raczej furii zawiedzionej wiary. Wzburzony tym, że dałem sobie podbić oko, przed dzwonkiem dowalił mi jeszcze od siebie.


Reklama


Nie pamiętam, czemu się tłukliśmy z Murkiem, ale klasowe tło nadał całej sprawie Lisek, który na następnej przerwie obwieścił, że moi rodzice są od rodziców Murka bogatsi. (…)

Paniczykostwo par excellence

Gdzie [jednak] mojemu postpaniczykostwu do paniczykostwa par excellence [mojego ojca]?

W żoliborskiej podstawówce z początku lat pięćdziesiątych ojciec dostał łomot na korytarzu. Zapamiętał wyciągnięty oskarżycielsko palec koleżanki i jej słowa do oprawców – to hrabia.

Jeden z wielkich przodków autora – praprapraprapradziad Feliks Łubieński.

Może nastoletni jakobini z Żoliborza wcale nie byli postępowo-rewolucyjni, może po prostu szukali pretekstu, żeby przywalić mądrali, którym ojciec był od kołyski? Zagrożenie stanowili też chuligani z Marymontu, ale w mieszkaniu na Gdańskiej czekała na niego Hela Górka, kucharka, służąca albo – jak to się zmiękczało demokratycznie i bezklasowo – gosposia.

Dziewczyna z Zassowa. Choć rodzina z Zassowa wyjechała i przez wiele lat miała zakaz pojawiania się w najbliższej okolicy, Zassów, bojkotując demokratyczne przemiany, rodziny się trzymał.


Reklama


To jest pan hrabia

W stalinowskiej Warszawie prominentny działacz, a może i już wtedy poseł PAX-u, [mój dziadek] Konstanty Łubieński zatrudniał w charakterze gosposi dziewczynę z rodzinnej wsi. Tomeczek w Zassowie chował się bezsprzecznie i bezwarunkowo na panicza, a jego późniejsza wersja, Tomek z Żoliborza, dojrzewała w świecie pełnym sprzeczności.

Wyobrażam sobie taką scenę z niedzielnego obiadu na Gdańskiej: ojciec Konstanty tłumaczy synowi Tomaszowi, że czasy dworkowe się skończyły, że nastała nowa rzeczywistość, z którą trzeba się pogodzić, a w tym czasie Hela Górka podaje bez słowa do stołu. I choć dziadek wysila się demokratycznie: „niech Hela usiądzie z nami” albo ludowo skraca dystans: „siadaj z nami, Hela”, ona nie słucha, nie spoufala się, bo tak ją nauczono, bo to jest pan hrabia.

Herb Łubieńskich – Pomian. Ilustracja z książki Portret rodziny z czasów wielkości.

Pańsko-włościański supeł

Dziadek Konstanty, w socjalistycznym sejmie reprezentujący Siedlce albo Częstochowę, nie mógł się oderwać od poddębickiej ojczyzny, posła wielu kadencji, a więc ustosunkowanego krajana, mimo tego, że posłował on z ziemi siedleckiej.

Jasiek Persak, sołtys Zassowa w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, żywa kronika regionu, twierdzi, że park obok dworca autobusowego w Dębicy załatwił miastu właśnie pan poseł. To opinia z zakresu „tak się mówiło”. Ale jak coś już się mówi, to wiadomo, że jest w tym ziarno prawdy.

Wiesiek Mikrut, gospodarz z sąsiadującej z Zassowem Wiewiórki, serdeczny kolega Jaśka, opowiada, że jakiś chłop z okolicy miał sprawę o gwałt i zwrócił się z prośbą o pomoc do pana posła do Warszawy. Dziadek napisał więc do Jana Mikruta, ojca Wieśka, przedwojennego PSL-owca, po wojnie działacza ZSL-u: „Jasiu, a Ty co o tym sądzisz?”.

Nie wiemy, co Jasiu sądził, nie wiemy, jak się sprawa skończyła, ale widać wyraźnie, że Polska Ludowa nie umiała do końca rozwiązać tego pańsko-włościańskiego supła.

Źródło

Powyższy tekst stanowi fragment książki Macieja Łubieńskiego pt. Portret rodziny z czasów wielkości. O prymasach, milionerach, zakonnicach, pisarkach i innych przodkach (Wydawnictwo W.A.B. 2020).

Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.

Fascynująca opowieść o tym, jak skromna szlachta z kaliskiego wdrapała się na szczyt i jak z niego spadła

Autor
Maciej Łubieński
1 komentarz

 

Dołącz do dyskusji

Jeśli nie chcesz, nie musisz podawać swojego adresu email, nazwy ani adresu strony www. Możesz komentować całkowicie anonimowo.


Reklama

Wielka historia, czyli…

Niesamowite opowieści, unikalne ilustracje, niewiarygodne fakty. Codzienna dawka historii.

Dowiedz się więcej

Dołącz do nas

Rafał Kuzak

Historyk, specjalista od dziejów przedwojennej Polski. Współzałożyciel portalu WielkaHISTORIA.pl. Autor kilkuset artykułów popularnonaukowych. Współautor książek Przedwojenna Polska w liczbach, Okupowana Polska w liczbach oraz Wielka Księga Armii Krajowej.

Wielkie historie w twojej skrzynce

Zapisz się, by dostawać najciekawsze informacje z przeszłości. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.