Typowa galicyjska chłopka 150 lat temu właściwie nie wiedziała co to czas wolny. Na wsi kobiety wstawały pierwsze i kładły się spać ostatnie. Harówka w pocie czoła przez cały dzień nie była jednak najgorsza. Oto jak je traktowano.
Najbardziej znany chłopski pamiętnikarz z Galicji, Jan Słomka, na kartach swoich wspomnień podkreślał, że wiejska gospodyni „dzień w dzień miała zawsze niemało pracy i krzątaniny, należało do niej bowiem gotowanie, pieczenie chleba, cała robota koło przędziwa, nie kończąca się nigdy”.
Reklama
Chłopki wstawały przed świtem
Lista kobiecych zadań była rzecz jasna znacznie dłuższa. Do tego dochodziło pranie, oporządzanie oraz karmienie krów, kur i świń. Nie można też zapominać o opiece nad często liczną gromadką dzieci. O tym, jak dokładnie wyglądał typowy dzień galicyjskich chłopek pisał jeden z ojców polskiej etnografii Oskar Kolberg.
Według jego słów na początku lat 70. XIX wieku kobiety na wsi wstawały jeszcze przed świtem i siadały „ze skopcem by krowę wydoić”. Następnie przychodził czas na rozpalenie ognia w piecu, przyniesienie wody i zajęcie się gotowaniem śniadania. W tym okresie w podkrakowskich wsiach, o których pisał Kolberg, na pierwszy posiłek jadano zwykle żur z żytniej lub owsianej mąki, do którego dodawano czasami również ziemniaki i groch.
Poza tym gospodynie przygotowywały „kluski żytnie na rzadko i to bez żadnej omasty, tylko posolone”. W domach ubogich chłopów musiano zadowolić się jęczmiennymi plackami pieczonymi na blasze.
Kiedy rodzina zaspokoiła pierwszy głód, a gospodarz wychodził do pracy na polu, dla kobiety przychodził czas na łuskanie grochu, darcie pierza, naprawę lub szycie nowej odzieży. Koło południa trzeba było po raz kolejny wydoić krowę.
Reklama
Przędły aż do nocy
Następnie należało ugotować obiad. Potrawy rzecz jasna nie były wyszukane, ale i tak ich przygotowanie zajmowało sporo czasu. Zgodnie z tym, co pisał Kolberg na pierwsze danie gospodynie podawały:
(…) kluski na wodzie lub mleku; kaszę jęczmienną lub pęcak na pół rzadko (tj. z maślanką czasem na wodzie lub mleku). Kaszę ze śliwkami, ziemniaki ugotowane na rzadko (na zupę) z pietruszką i pieprzem (…), kapustę z bobem, grochem albo ziemniakami, lub sam bób. Albo też (i to najczęściej) pęcak z grochem na rzadko zwany Spółka. Wszystko to skąpo maszczone (okraszone) jest sperką, lecz dość mocno solone bywa.
Czasami na stoły trafiała polewka „z serwatki zatrzepana mąką na rzadko”, do której niekiedy dokładano suszoną rzepę. Na drugie danie jadano zaś „ziemniaki, lub gdzie ich nie ma, pęc[z]ak”.
Po południu wiejskie kobiety zajmowały się mieleniem zboża na żarnach, tłuczeniem kaszy w stępie oraz „dopełnieniem różnego porządku domowego”. Po załatwieniu tego wszystkiego chłopki szły w lecie „zbierać trawy dla bydła po polach i miedzach, pokrzyw dla świń, plewić zboże”. Zimą zaś „(…) to przędzie, już szyje, już pierze drze. Następnie gotuje kolację (wieczerzę), doi krowy, sprząta. Na długich wieczorach, przędzie jeszcze aż do nocy”.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Kobiety rzecz jasna brały także udział w robotach polowych. W trakcie sianokosów czy żniw pracowały ramię w ramie z mężczyznami. Do ich obowiązków należała także uprawa przydomowego ogródka oraz sadzenie, okopywanie i zbieranie ziemniaków.
Zaczynały przygotowania już dzień wcześniej
Jednym z najbardziej czasochłonnych i męczących zajęć wiejskich kobiet było bez wątpienia cotygodniowe pranie. Przygotowania do niego rozpoczynano już dzień wcześniej, mocząc ubrania w ługu, czyli mieszance popiołu drzewnego i ciepłej wody. Samo pranie odbywało się nad rzeką, stawem lub sadzawką, które od chałupy dzieliła zwykle spora odległość.
Reklama
O tym, ile pracy wymagało od wiejskich kobiet pranie najlepiej świadczy opis pozostawiony przez Jana Świętka w książce Lud nadrabski, od Gdowa po Bochnię. W liczącej kilkaset stron publikacji chłopski syn pisał, że praczka po dotarciu nad wodę:
(…) klęka na desce, ułożonej na czterech palach wbitych w dno rzeki przy brzegu, wybiera z cebra jedną sztukę bielizny po drugiej, macza ją we wodzie i czy to sama, czy też w towarzystwie drugiej kobiety, (w którym to razie obie klęczą po przeciwnych końcach deski, zwrócone do siebie twarzami), kijanką [drewniane narzędzie o kształcie łopatki – RK] tłukąc, potrząsając i poprawiając na desce, stara się oczyścić z brudu.
Kiedy praczka uważa, że brud pod wpływem razów kijanki ustępuje nieco z sztuki bielizny, zanurza ją jeszcze kilka razy w wodzie i za każdym razem silnie wykręca, a w końcu odkłada na bok.
Nie był to jednak jeszcze koniec całego procesu. Po przeniesieniu do domu każda sztuka bielizny była z osobna mydlona i wkładana do cebrzyka. Następnie gospodyni lub dziewczyna służebna zalewała całość gorącą wodą. Potem pranie moczyło się całą noc i rankiem kolejnego dnia kobiety szły nad rzekę lub staw, aby jeszcze raz wyprać ubrania.
Reklama
Prały nawet przy trzaskającym mrozie
Pranie robiono również zimą, o czym pisał Jan Słomka w Pamiętnikach włościanina od pańszczyzny do czasów dzisiejszych. Według jego relacji:
Nieraz w czasie największego iskrzącego mrozu rozlegał się po wsi odgłos kijanek, — a praczki ubrane były lekko, żeby się mogły dobrze przy robocie uwijać, i klęczały na desce przy wodzie gołymi kolanami. I grzały się przy tej pracy, choć „smaty” kostniały od mrozu pod kijankami i przy wyżymaniu i do domu były przynoszone zmarznięte, jak kamień.
Nadto niektóre blisko kilometr dźwigały je do wody i od wody, brnąc po kolana w śniegu, jeżeli w nocy usypał, a mężczyźni wpierw drogi nie utorowali.
Mąż był panem gospodarstwa
Ale to nie praca była najcięższym brzemieniem dla galicyjskich chłopek. W pocie czoła harowali bowiem wszyscy domownicy, kobiety jednak zwykle nie mogły nawet marzyć o partnerskim traktowaniu przez swych mężów. Z goryczą pisał o tym Wincenty Witos. We wspomnieniach słynnego działacza ludowego i trzykrotnego premiera II RP czytamy, że w latach jego młodości:
Reklama
Mąż był uważany za nieograniczonego pana gospodarstwa, domu i wszystkiego, co się w nich znajdowało. Obowiązkiem żony było go słuchać i ulegać we wszystkim. Tak nakazywały stare zwyczaje, do tego zmuszał ślub kościelny, którego formułę przy każdej okazji przypominano. [Żona ślubowała miłość, wierność i posłuszeństwo, mąż tylko miłość i wierność – RK]
Nikt się też nie dziwił, gdy żona nosiła oczy popodbijane, albo gdy zaufanym kumoszkom pokazywała sine znaki na ciele, pozostałe po odebranych razach dla „odnowienia jej skóry”. To odnowienie skóry kobietom, nieraz nawet okrutne, uważano nie tylko za naturalne, ale nawet konieczne, bo „baba ma już taką naturę, że jakby mąż nie wziął nad nią góry, to ona zaczęłaby nad nim panować”.
Były wyjątki
Cytowany już wcześniej Jan Świętek w innej ze swych książek pisał z kolei, że w jego rodzinnych stronach bicie kobiet „bez powodu” było rzadkością. Jednocześnie wymieniał całą listę kobiecych „występków”, które rzekomo dawały mężowi „prawo” do podniesienia ręki na żonę. Działo się tak, gdy żona: „go słuchać nie chce, pije i z chałupy wynosi, robić nie chce, po jarmarkach się włóczy, a nie rychło do chałupy przychodzi, albo do innych chłopów się wyszczerza, a jego ma za nic”.
Zarówno Witos, jak i Świętek podkreślali jednak, że nie wszystkie wiejskie kobiety godziły się na takie traktowanie. Część z nich (Świętek pisał o 1 na 10) przeciwstawiała się oprawcom i czasami zyskiwała nawet silniejszą od męża pozycję w domu. Oczywiście w takich sytuacjach reszta wsi wyśmiewała rzeczonego gospodarza, co jeszcze bardziej cementowało powszechny wówczas patriarchat.
Bibliografia
- Oskar Kolberg, Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce, t. 5, Krakowskie, Kraków 1871.
- Jan Słomka, Pamiętniki włościanina od pańszczyzny do czasów dzisiejszych, Nakładem Towarzystwa Szkoły Ludowej w Krakowie 1929.
- Jan Świętek, Lud nadrabski, od Gdowa po Bochni, Akademia Umiejętności 1893.
- Jan Świętek, Zwyczaje i pojęcia prawne ludu nadrabskiego, Akademia Umiejętności 1897.
- Wincenty Witos, Moje wspomnienia, cz. I, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1998.