Norma Jeane Mortenson, która w przyszłości miała stać się gwiazdą pod nazwiskiem Marilyn Monroe, większość dzieciństwa spędziła w rodzinach zastępczych. Łącznie żyła w dwunastu domach. Wreszcie jednak odesłano ją do sierocińca. Jak podkreśla Charles Casillo na kartach książki Marilyn Monroe. Prywatne życie ikony wszechczasów, moment, gdy jako 9-latka trafiła ona do Children’s Aid Society Orphanage „odcisnął niezatarte piętno na jej psychice”.
[Skierowanie do sierocińca we wrześniu 1935 roku jawiło się dla Marilyn Monroe] jako spełnienie wszystkich gnębiących ją lęków. Dla dziewczynki nade wszystko spragnionej przynależności i uczucia był to najgorszy wyrok. Źródło absolutnego wstydu i poniżenia.Reklama
Ten dzień na zawsze zapisał się w jej pamięci. [Przyjaciółka jej matki Grace Goddard, u której marilyn przez jakiś czas przebywała] skrzętnie spakowała do kartonu jej nieliczne rzeczy: bieliznę, sukienkę, płaszcz, buty i skarpetki. Naturalnie Norma Jeane miała pełną jasność, że znów się jej pozbywano – zdążyła już nabrać wprawy.
Pudełko trafiło do bagażnika; dziewczynka zajęła miejsce pasażera. W krótkim czasie dotarły na miejsce. „Zostaniesz tutaj – oznajmiła Grace. – Będzie ci tu dobrze. Lepiej niż u mnie”.
„Nie jestem sierotą!”
Wysiadły z samochodu. Norma Jeane spojrzała na budynek z szyldem, na którym widniało słowo „sierociniec”. W gwałtownym porywie buntu zaczęła krzyczeć: „Nie! Nie jestem sierotą!”. To nie było miejsce dla niej. Miała gdzieś na świecie mamę. „Nie jestem sierotą!” – zawodziła.
Grace w popłochu chwyciła ją za ramię, lecz dziewczynka zaparła się na chodniku na tyle skutecznie, że personel placówki musiał siłą wnieść wierzgające dziecko do środka.
Reklama
Norma Jeane nie mogła pogodzić się z faktem, że trafiła do domu dziecka. Nigdy tego nie przebolała. Pobyt tam nauczył ją umiejętnie kamuflować uczucia. W wieku dziewięciu lat pojęła, że przetrwa ten, kto manewruje w trudnych sytuacjach. Należało zachować żal dla siebie. Robić to, czego wymagano. Przywdziać kamienną maskę.
„Tyczka od fasoli”
Życie codzienne biegło według ustalonej rutyny pozbawionej radości. Dziewczynka wykonywała kolejne obowiązki, jak kazał regulamin. Ścieliła łóżko, jadła posiłki, uprawiała sporty i uczestniczyła w organizowanych zajęciach. Zachowywała się cicho i grzecznie.
Wysoka na swój wiek, uchodziła za chude dziwadło. Przylgnęło do niej przezwisko „tyczki od fasoli”. Jąkała się teraz jeszcze bardziej, więc rzadko zabierała głos.
Jej resentyment wobec sierocińca nieznośnie narastał, zasilany dławioną urazą do Grace. „Znalazłam się w domu dziecka z poczuciem, że nikt mnie nie chce – wspominała. – Nawet najlepsza przyjaciółka mojej matki”. Duchowe piekło, jakie przez to przeżyła, było gorsze niż katorżnicza praca czy tortury.
Reklama
To były „drobne posługi”?
Gdy w Hollywood zrobiło się o niej głośno, biograf Maurice Zolotow odwiedził ośrodek, by wyjaśnić, czemu małą dziewczynkę zmuszano do tak uciążliwego zmywania naczyń. Dotarł do pani Ingram, która wciąż tam pracowała.
„Nie pojmuję, dlaczego pani Monroe szerzy te oszczerstwa na nasz temat – skomentowała z westchnieniem. – Nie musimy wykorzystywać dzieci do pracy, mamy zespół dwudziestu jeden osób… Owszem, przydzielamy wychowankom drobne posługi za wynagrodzeniem w ramach kształtowania poczucia sprawczości. Natomiast twierdzenie, jakoby Norma Jeane musiała zmywać trzy razy dziennie, to czysta niedorzeczność”.
Pod wpływem tak wielkiej skali emocjonalnego udręczenia związanego z pobytem w instytucji Marilyn nabrała skłonności do dramatyzowania krzywd, jakich tam doznała. Jej umysł odwzorował wewnętrzne cierpienie w postaci niewolniczego wyzysku.
Dziennikarskie śledztwa
To nadużycie hiperboli nadało jej wizerunek manipulantki promującej się dzięki empatii swoich wielbicieli na podstawie wyssanych z palca traum.
W czasie trwania jej gwiazdorskiej kariery wielu dziennikarzy podjęło śledztwo w zakresie zgłaszanych przez nią zarzutów względem placówki. Wykazali jedynie sprawne zarządzanie i profesjonalizm ludzi oddanych pracy na rzecz podopiecznych.
Reklama
Marilyn jednak nigdy nie cofnęła oskarżycielskich słów. Przeciwnie, dołożyła starań, by to właśnie najtragiczniejsza wersja jej dzieciństwa przebiła się do medialnego obiegu. Nie dowiemy się, ile było prawdy w jej opowieściach. Może przemawiał przez nią dotkliwy ból w wyniku odtrącenia ze strony Grace, gotowej wcisnąć ją byle komu, co traktowała na równi z aktem fizycznej przemocy?
Drugi mąż Marilyn, dramaturg Arthur Miller, zapewnił, że potrafiła „w pokoju pełnym ludzi bezbłędnie rozpoznać każdego, kto w dzieciństwie stracił rodziców lub chował się w domu opieki. Z oczu podrzutka wyziera lęk pod tytułem «oby mnie polubili», wołanie z dna samotności, której nie zrozumie ktoś, kto dorastał w rodzinie”.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Charlesa Casillo pt. Marilyn Monroe. Prywatne życie ikony wszechczasów. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Kobiecego w 2024 roku.