Czasy Stefana Batorego, a więc ostatnia ćwierć XVI stulecia, to absolutny szczyt polskiej prosperity. Gospodarczej, politycznej i materialnej wszystkich mieszkańców. „Dziś ocenia się, że do czasów jego panowania nawet chłopi byli w Polsce szczęśliwi i możemy nawet mówić o ich dobrostanie” – komentuje Michał Wójcik na kartach książki Gospodarczy poczet władców Polski.
Jeśli przyjmiemy, że przeciętne chłopskie gospodarstwo (o powierzchni jednego łana, czyli 16 hektarów) produkowało około 7–8 ton zboża, to po potrąceniu wysiewu, dziesięciny, wyżywienia i danin oraz po dodaniu zysków z hodowli i sprzedaży nadwyżki roczny dochód kmiecia wynosił 20–30 złotych, a nawet – jak chce badacz Piotr Guzowski – 42 złote.
Reklama
Nie było to mało, zważywszy, że cielak kosztował wówczas 2 złote. W przeliczeniu na dzisiejsze to ponad dwadzieścia kilka tysięcy złotych.
Dużo, bo przecież 150 lat wcześniej (za króla Jagiełły) roczny dochód chłopa wynosił 100 ówczesnych groszy, czyli na dzisiejsze ponad 4 tysiące złotych. Za Batorego zatem chłopskie gospodarstwo nie było jedynie działką wyżywieniową. Taką stanie się dopiero za Wazów.
Ile zarabiał szlachcic?
A teraz popatrzmy na folwark szlachecki. Tu dochody były zdecydowanie wyższe. I tak dla przeciętnego gospodarstwa o powierzchni 60 hektarów (3,6 łana) przychody należy liczyć w wysokości około 200–250 złotych.
Jedną ósmą tej sumy pan wydawał na pensję dla czeladzi i najem dodatkowych (oprócz pańszczyźnianych) robotników sezonowych. Zostawało mu zatem około 170–220 złotych i jeśli przyjmiemy, że szlachcic nie płacił żadnych podatków, suma ta była czystym zyskiem. W przeliczeniu na dzisiejsze to 70–90 tysięcy złotych.
Pan mógł za to kupić 650 litrów małmazji, czyli czerwonego słodkiego wina, 350 par butów, 10 koni czy 30 wołów. I pewnie jeszcze parę książek, jeśli akurat miał taką potrzebę. A taką zdecydowanie miał, to wiemy na pewno. Świat epoki odrodzenia to naprawdę był raj na ziemi. Pod każdym względem mógł szlachcica zadowolić.
Aby skorzystać z szerokiej oferty produktów luksusowych, właściciel folwarku musiał jedynie wygospodarować nadwyżkę. I to właśnie ta nadwyżka zbożowa trafiała na rynek wewnętrzny (około 3/4 tej masy) albo do… Gdańska. A potem szła w świat, a kasa do kieszeni Gdańszczan. Zostańmy jednak przy szlachcie.
Reklama
Szlachcic epoki Batorego to już nie tylko dobry gospodarz z pism Mikołaja Reya. To potentat na lokalnym rynku, to wreszcie poważny eksporter. Jego aktywność na tym polu historycy analizują dziś, badając terms of trade, czyli stosunek cen towarów sprzedawanych do cen towarów przez niego kupowanych. Jeśli ceny towarów eksportowych rosły szybciej, oznaczało to – jak pisał profesor Andrzej Wyczański – wzrost szlacheckich dochodów.
Co szlachcic mógł kupić?
Aby to dobrze zrozumieć, z jednej strony trzeba wziąć cenę żyta, a z drugiej cenę towarów nabywanych przez szlachtę. Na przykład sukna, żelaza, pieprzu, ryżu, a nawet cukru. Podczas gdy w latach 1550–1560 za jeden łaszt żyta (około 2,2 tony) szlachcic mógł kupić zaledwie „koszyk” (a tak naprawdę jeszcze mniej) zawierający: 10 łokci (około 6 metrów) sukna (falendyszu), 1 szynę żelaza, 1 szkop wina, po 1 kamieniu pieprzu, ryżu i cukru, to w latach 1590–1600 już było go stać prawie na dwa takie „koszyki”.
Wszystko za sprawą popytu na polskie zboże, ową nadwyżkę gospodarstw folwarcznych. Ponieważ od połowy XVI wieku przez kolejne sto lat popyt ten rósł, urosło także szlacheckie przeświadczenie, że oto świat stoi na polskim zbożu.
Nic tylko modlić się o aurę i produkować. Narodził się „dogmat spichlerza”, czyli polskie przeświadczenie o niezbędności naszego zboża na rynkach zagranicznych. Wystarczyło sprzedawać.
Reklama
Ile zboża eksportowano?
I rzeczywiście, szlachta zaczyna eksportować na masową skalę. Jej dochody rosną. W ciągu całego XVI wieku eksport polskiego zboża wzrósł aż 10-krotnie! I o ile takie kraje jak Francja, Anglia, Włochy czy Hiszpania kupowały polskie zboże sporadycznie, ratując się w latach nieurodzajów i głodu, o tyle Szwecja stale zaopatrywała się w Gdańsku.
Jednak głównym nabywcą polskiego zboża była Holandia, a w zasadzie jeden port – Amsterdam. Kupował na pniu – a w zasadzie na barce – 4/5 całego wywozu z Gdańska.
Ile tego było? Jak obliczył profesor Wyczański, Polska (bez województw ruskich, ale z Prusami Królewskimi) posiadała około 3,4 miliona hektarów pól uprawnych. Zarówno w majątkach szlacheckich, jak i należących do chłopów. Ich produkcja wynosiła rocznie około 750 tysięcy ton ziarna rocznie. Po potrąceniu wysiewu do konsumpcji i na eksport zostawało około 600 tysięcy ton.
Zdecydowana większość była przeznaczona na spożycie: 69% – dla ludności wiejskiej, około 19% – miejskiej. Zostawało – badacze różnie to liczą – od 5% aż do 12%, czyli średnio 100 tysięcy ton zboża rocznie.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Dziś oblicza się, że o ile w drugiej połowie XVI wieku Gdańsk opuszczało rocznie około 80 tysięcy ton zboża, o tyle w pierwszej połowie XVII wieku eksport ten wzrósł do 130–150 tysięcy ton, a nawet więcej. Historyk gospodarki doktor Krzysztof Broda wylicza, że nawet do 250 tysięcy ton.
W sam raz tyle, aby wyżywić nawet 900 tysięcy ludzi! Albo wszystkich mieszkańców Holandii przez trzy miesiące. A ponieważ polskie zboże było stosunkowo tanie – bo przecież to chłop pracował na pańskim za darmo – oznacza to, że to właśnie on robił w ten sposób i szlachcie, i całej Europie Zachodniej swoisty podarunek.
Reklama
Setki statków czekających na zboże
Przenieśmy się zatem do Gdańska. I popatrzmy na to kolorowe miasto oczami Włocha Fulwiusza Ruggieriego:
Zboże polskie karmi prawie całe Niderlandy króla Filipa; nawet okręty portugalskie i innych krajów przybywają po zboże polskie do Gdańska, gdzie ich czasem 400 i 500 nie bez dziwienia zobaczysz (…).
W miesiącu sierpniu odbywa się tu wielki jarmark od św. Dominika czternaście dni i dłużej trwający, na który zbierają się Niemcy, Francuzi, Flamandy, Anglicy, Hiszpanie, Portugalczycy i wtedy zawija do portu przeszło 400 okrętów naładowanych winem francuskim i hiszpańskim, korzeniami portugalskimi, cyną i suknem angielskim. Zastają w Gdańsku magazyny pełne pszenicy, żyta i innego zboża, lnu, konopi, wosku, miodu, potażu, drzewa do budowy, solonej wołowiny […].
Zboże zaś i inne płody zbywające od potrzeb krajowych spławiają do Gdańska na wiosnę i sprzedają hurtem kupcom gdańskim, którzy składają je w swoich magazynach na następny jarmark, a że oni tylko sami mogą prowadzić ten handel, są niezmiernie bogaci, i nie masz miasta, z którego by król polski mógł mieć więcej pieniędzy […]. Prócz zboża Polska dostarcza innym krajom lnu, konopii, skór wołowych, miodu, wosku, smoły, potażu, bursztynu, drzewa do budowy okrętów, wełny, bydła, koni, owiec, piwa i pewnego ziela farbierskiego.
Reklama
Z innych zaś krajów sprowadza bławaty, sukna, płótno, szpalery, kobierce ze Wschodu, drogie kamienie i klejnoty, z Moskwy sobole, rysie, niedźwiedzie, gronostaje i inne futra […]. Stamtąd przychodzi także ryba solona, suszona na wietrze lub słońcu, srebro, złoto, mosiądz, woły z Wołoszczyzny, piwo z Węgier, z Morawii, z Austrii, trochę także z Włoch, z Kandii i z Grecji; wino francuskie, reńskie, hiszpańskie mają z Gdańska, tudzież korzenie – co wszystko wyprowadza z kraju pieniądze.
Źródło bogactwa Gdańska
Największy ruch panuje nad Motławą, tu zawierana jest większość transakcji, słychać polski, ruski, włoski, hiszpański i holenderski język. Krążą rachunki, kwity, weksle. Słychać kłótnie, śmiechy, odgłosy dobijanych targów.
W czasach Batorego wywożono stąd więcej towarów, aniżeli przywożono, kupcy płacą gdańszczanom (bo to oni zajmują się pośrednictwem w handlu) złotem i srebrem. Słychać zatem pobrzękujące trzosy. Co ciekawe, większość pieniędzy pozostanie już na miejscu. Albo jako zapłata za towary, albo wysoka marża zysku.
A ten trafia do gdańskich pośredników. Specyfiką systemu jest bowiem obowiązkowy udział Gdańszczan w handlu. Jeśli ktoś z miejscowych zauważył szlachcica rozmawiającego z Holendrem czy Hiszpanem, mógł na niego donieść władzom. Towary musiały przechodzić przez ręce miejscowych. Ci zaś słynęli z pazerności.
Procenty pobierane od szlachty były wyjątkowo wysokie. Wynosiły od 12% do 18%, czyli były dwa–trzy razy wyższe niż normalna stopa procentowa stosowana w mieście. Czasami dochodziły jednak i do 28%. Skąd ta dysproporcja, żeby nie powiedzieć kant? Szlachta ponoć słabo orientowała się w sytuacji finansowo-rynkowej, z czego Gdańszczanie skrzętnie i brutalnie korzystali.
Poza tym miasto stać było na magazynowanie zboża i przetrzymanie go przez kilka sezonów w oczekiwaniu na wzrost cen. To wszystko powodowało, że interesy szły tu w tysiące i dziesiątki tysięcy złotych, a ceny w mieście były nawet o 1/5 wyższe niż gdzie indziej.
Reklama
Wykuwały się tu zręby kapitalizmu, a tam, gdzie ktoś zarabia, musi ktoś tracić. I szlachta to fryzowe płaciła. To dzięki temu rada miasta mogła potem hojną ręką tę kasę wydawać. Choćby na pożyczki królom Polski idące w setki tysięcy talarów. A także bronić swojej niezależności, strzelając do nich „złotymi kulami”.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Michała Wójcika pt. Gospodarczy poczet władców Polski (Skarpa Warszawska 2022).