Na przełomie XIX i XX wieku Warszawa dołączyła do ścisłej czołówki największych metropolii Europy. Rosnące w ekspresowym tempie miasto borykało się z niejednym problemem. Na co najbardziej narzekała prasa u schyłku epoki zaborów? I jak bardzo ówczesne bolączki… przypominają kwestie trapiące dzisiejszych warszawiaków?
Szybki rozwój miasta prowadził do niekorzystnych zjawisk na rynku mieszkaniowym, widocznych już co najmniej od lat 70. XIX wieku. Nasiliły się one po rewolucji [1905 roku], kiedy to – zdaniem „Kuriera Warszawskiego” – „właściciele domów, zwłaszcza w dzielnicach odleglejszych, którzy pod grozą rewolwerów obniżali komorne, ba i obniżonego nawet nie odbierali”, postanowili odbić sobie straty.
Reklama
Rozbudowa miasta bez planu, logiki i przygotowania
W konsekwencji ceny mieszkań zaczęły wzrastać „do ostatecznych granic”. Nie dziwi zatem, że stołeczny dziennik przestrzegał, że „grozi nam więc klęska ekonomiczna, tym donioślejsza, że zażegnać będzie ją bardzo trudno”.
Zdaniem „Słowa” stosunki budowlane w stolicy nosiły znamiona „skandalu publicznego”:
Wzmagający się ciągle ruch budowlany i niezaspokojona potrzeba nowych mieszkań, przybiera coraz wyraźniej znamiona jakiegoś chaotycznego działania, wobec absolutnego braku ogólnego systematycznego planu i wyraźnych, poszczególnych przepisów budowlanych.
Budujemy całe dzielnice, które może za lat kilkadziesiąt burzyć nam wypadnie. Parci ze śródmieścia ku rogatkom, nie staramy się wcale o racjonalne przedłużenie ulic i na każdym kroku niemal zatracamy myśl o przyszłości.
Zapominamy o tym, że normalne życie ludności wymaga pewnych przestrzeni, zapewniających swobodne oddychanie. Zdobywamy nowe tereny bez żadnego racjonalnego planu i ładu. A w środku miasta poczynamy wznosić ośmiopiętrowe drapacze, które urągają wszelkim zasadom higieny i użyteczności społecznej.
Reklama
Mieszkania bez światła, ogromne spekulacje
Dramat ów miał być potęgowany przez system podwórek-studni, w wyniku którego mieszkańcy najniżej położonych mieszkań mieli być de facto pozbawieni dostępu do światła dziennego. Tymczasem, jak przekonywał stołeczny dziennik, w Warszawie trwała w najlepsze „orgia spekulacyjna”, której rezultatem było dalsze „podrożenie placów, które fatalnie się odbije na kieszeniach spekulantów, gdy w mieście normalne budowlane zapanują stosunki”.
Warto zwrócić uwagę, że gdy pisano te słowa, Warszawa posiadała już czternastopiętrową kamienicę Towarzystwa Cedergrena, czyli późniejszą PAST-ę. Ów „drapacz chmur”, wybudowany w pierzei wąskiej uliczki, nie budził sympatii prasy, która zwracała całkiem racjonalnie uwagę, iż „nasze przepisy budowlane nie wymagają bynajmniej jak zagranicą, odpowiedniej proporcji pomiędzy wysokością domów a szerokością ulicy i objętością podwórza”.
Kwestia drożyzny mieszkań była niekończącym się tematem interwencji stołecznej prasy. Zdawano sobie sprawę z jej wagi – „Kurier Warszawski”, cytując jednego z niemieckich ekspertów, pisał, że „kwestia mieszkaniowa jest jednym z najwybitniejszych zadań kulturalnych każdego historycznie rozwijającego się państwa; narzuca się ona jako konieczność, a jej rozwiązanie zapewni ludzkości znaczną część dobrobytu”.
Zauważano jednak, że „Warszawa ma swoją pilną, palącą niemal a prawie, że nie napoczętą sprawę mieszkaniową. […] «Konieczność» narzuca się sama przez się i zmusić powinna do poważnego zastanowienia się nad zawikłanym problematem. Nikt nam nie przyjdzie tutaj z pomocą, więc powinniśmy liczyć tylko na nasze siły”.
Pierścień forteczny i duszące się miasto
Rozwój przestrzenny Warszawy był aż do początków XX wieku ograniczony przez istnienie pasa fortecznego, okalającego miasto. Z jednej strony zamykał on miasto w dość ciasnych granicach, z drugiej zaś prowadził do chaotycznego rozwoju przedmieść, spośród których Wola i Mokotów nabierały już cech typowo miejskich. W konsekwencji, jak pisał w „Gazecie Warszawskiej” Zygmunt Morzkowski:
Miasto nasze znalazło się w warunkach rozwoju zaiste fatalnych. Zacieśnione z jednej strony pierścieniem esplanady fortecznej, z drugiej pasem zaniedbanych, ziejących zgnilizną fizyczną i moralną przedmieść, utraciło wszelkie warunki normalnego rozszerzania się.
Reklama
W faworyzowanym przez magistrat Śródmieściu ludność pomieścić się już nie może, do źle zagospodarowanych dzielnic kresowych przenosi się niechętnie, o ile więc ktoś z przedstawicieli sfer kulturalnych zamierza zdobyć więcej przestrzeni, niż mu przy jego dochodach może dać mieszkanie w Warszawie, to zmuszony jest przesadzić pas zapowietrzonych przedmieść i wynosić się gdzieś o kilka, a nawet kilkanaście wiorst poza Warszawę.
W ten sposób zaludniły się inteligencją warszawską: Pruszków, Milanówek czy Grodzisk przy kolei Wiedeńskiej, Wołomin przy kolei Petersburskiej. Sporo też warszawiaków latem i zimą przebywa w Otwocku, Wawrze, Konstancinie i innych miejscowościach letniczych.
Na przedmieścia drożyzna ruguje z terytorium Warszawy wyłącznie tylko ludność robotniczą, mniej wrażliwą na braki, mało wymagającą, a więc niezdolną do wytwarzania warunków, które by mogły dodatnio wpływać na podnoszenie kulturalne tych środowisk.
Zaniedbane przedmieścia
Nie był to pogląd odosobniony. Również Józef Holewiński, autor szkicu Przyszły rozwój Warszawy, uważał, że „zarząd miasta, troszcząc się jeszcze o jaki taki wygląd zewnętrzny śródmieścia, kilkudziesięciu główniejszych i ruchliwszych ulic, dalsze dzielnice, nie mówiąc już o przedmieściach, zaniedbał w zupełności, i ten system gospodarki miejskiej był niewątpliwie jedną z najważniejszych przyczyn nieprawidłowego rozrostu miasta – nadmiernego zacieśnienia śródmieścia, ze szkodą odleglejszych dzielnic”.
Reklama
Co ciekawe, formułując tego typu zarzut, obaj ci autorzy nieświadomie przyznawali, że centrum miasta mimo wszystko było przedmiotem rzeczywistej troski magistratu…
Wola, czyli „gniazdo szumowin społecznych”
Równolegle z procesem ciążenia centrum Warszawy ku południu pogłębiał się zatem problem z nierównomiernym rozwojem jej najuboższych dzielnic. O ile z grona przedmieść położonych poza pasem fortecznym największą atencję wzbudzała Wola, to równie fatalnie miała się przedstawiać również sytuacja leżącego w ścisłym centrum miasta Powiśla.
O tej pierwszej „Tygodnik Ilustrowany” pisał, że jest „gniazdem szumowin społecznych”. W konsekwencji złej sławy, jaką cieszyła się ta dzielnica, „spokojni i pracowici mieszkańcy tego przedmieścia są narażeni na napady nie tylko w ciemnościach nocy, lecz i wśród białego dnia”. Jeszcze dosadniej komentowano sprawę w „Kurierze Warszawskim”. Otóż, zdaniem tego dziennika:
(…) od kilku lat, jako dzielnica podmiejska, pozbawiona wielu urządzeń bezpieczeństwa publicznego, była ona siedzibą mętów wszelkiego rodzaju i terenu rzeczy, o jakich się filozofom śródmieścia nie śniło. Mgły te szły od niej ku miastu, raz po raz zapuszczały swoje drapieżne zagony w jego spokojnych dzielnicach, chwytały łup i uciekały do swych podmiejskich legowisk.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
„Kurier” zwracał jednak uwagę, że spora część „krwawych” doniesień z tego przedmieścia była w istocie rzeczy konfabulacją prasy, żądnej sensacji.
Powiśle bez mostu
Na tle doniesień z Woli nieco bardziej skomplikowana okazywała się kwestia Powiśla. Ten, powszechnie uważany za najbardziej zaniedbany, fragment miasta był miejscem, które cierpiało z powodu braku dobrej komunikacji z położonym wyżej centrum.
Odpowiedzią na te problemy mogła być budowa trzeciego mostu na Wiśle, która to inwestycja – jak pisze Malte Rolf „miała dla Warszawy znaczenie ogromne, ponieważ [chodziło o] most położony na wysokości nowego warszawskiego «city»”.
Reklama
W początkowym okresie planowano jednak budowę mostu bez połączenia z Powiślem, co spotkało się ze zdecydowanym sprzeciwem opinii publicznej. „Słowo” cytowało artykuł, który ukazał się oryginalnie w „Gońcu Warszawskim”.
Pisano w nim, iż: „szczytem wszystkiego, co można by uczynić, aby przeszkodzić rozwojowi Powiśla, byłoby urzeczywistnienie projektu, o którym mówiliśmy na wstępie: usypanie tamy w matematycznym nieomal centrum wielkiego kręgu miasta wraz z przedmieściami. […] Dziś zaś magistrat występuje z projektem, który tłumaczy się chyba świadomością braku odpowiedzialności za swe czyny”.
Najważniejszy temat w stolicy
Trzeci most szybko stał się najważniejszym z tematów rozgrzewających publiczność stolicy, z czasem urastając do rangi afery. Zdaniem M. Rolfa „zadziwiającym” obrotem spraw było, że pod presją opinii publicznej do Warszawy przysłano w końcu rewizję senatorską, zaś w jej wyniku ujawniono liczne nadużycia w magistracie.
Okazało się, że niebywale nowoczesna konstrukcja mostu znacząco przekroczyła swój kosztorys – w 1910 roku pochłonęła już ponad 8 z planowanych 4,5 mln rubli – jednocześnie zaś, przynajmniej w opinii prasy, wygodna komunikacja z Powiślem nadal nie była dostatecznie zagwarantowana.
Dla realizowanego projektu litości nie miał raczej lewicowy „Kurier Poranny”. Na łamach tegoż dziennika opublikowano cały cykl artykułów dotyczących różnych przejawów gospodarki miejskiej stolicy. Ufano, że:
(…) most i wiadukt zbudować można było za jedną trzecią część wydatkowanej sumy, a za resztę dać miastu całemu ulepszone bruki i chodniki, rozszerzyć szpitalnictwo, pozakładać szkoły, wybudować nowe hale targowe i raz nareszcie przenieść wstrętne, zagrażające Śródmieściu i szkodliwe targi z pl. Św. Aleksandra i Ordynackiego.
Reklama
W dodatku do tej sumy Warszawa traci jedyne racjonalne połączenie górnego miasta z dolnym i zyskuje narzekania mieszkańców Powiśla, […] a także proces z pokrzywdzonymi budową właścicielami domów do robót przylegających. Śliczny obraz zastanowienia, logiki i sprawiedliwości!
„Gnieździmy się w pudłach bez smaku i stylu”
W innym miejscu ten sam dziennik określił tzw. ślimak, który zbudowano w celu umożliwienia zjazdu z mostu na Powiśle, jako „paljatywik, który obiecuje być i śmiesznym i brzydkim i do użytku niezdatnym”.
Samo Powiśle pozostawało zaś wyrzutem sumienia stołecznych dziennikarzy. Jeden z nich pisał na łamach „Głosu Warszawskiego”:
Żadna z wielkich stolic europejskich nie ma takiej rzeki, jak Wisła. Szprewa, Dunaj, Sekwana o ileż są mniejsze i brzydsze! Żadna jednak z tych stolic nie czekała na Devarsów ani na Anglików. Berlińczycy, Wiedeńczycy i Paryżanie sami myśleli o dzielnicach nadrzecznych i wznosili je własnym kosztem i własną pomysłowością.
A my, którzy moglibyśmy mieć z mieszkań naszych szeroki, otwarty widok aż hen, ku lasom zawiślańskim, którzy moglibyśmy oglądać z okien wschód Słońca i oddychać powietrzem, przynoszącym zapach wiosny – gnieździmy się w ponurych, mrocznych, bezsłonecznych kamienicach, w pudłach bez smaku i stylu i lękamy się nawet pójść na przechadzkę w stronę Powiśla.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Kamila Śmiechowskiego pt. Kwestie miejskie. Dyskusja o problemach i przyszłości miast w Królestwie Polskim 1905-1915. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego w 2021 roku.
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej i skrócony. Komentarze w nawiasach kwadratowych pochodzą od redakcji.