Pierre Clostermann był najskuteczniejszym francuskim pilotem myśliwskim II wojny światowej. Mimo że do walki dołączył dopiero na początku 1943 roku przez następne dwa lata zestrzelił łącznie 33 maszyny wroga. Tak w książce Wielki Cyrk wspominał pierwsze zwycięstwo nad pilotami Luftwaffe, które odniósł 27 lipca 1943 roku.
Znów jeden z tych dni, które śmierdzą prochem. Śniadanie jemy w pośpiechu. O 14.30 – odprawa. Celem na dzisiejsze popołudnie jest lotnisko Triqueville. Ma zostać ciężko zbombardowane w dwóch falach przez 72 Maraudery.
Reklama
„Żółtodzioby” Richthoffena
Triqueville koło Hawru to siedziba jednego z najlepszych niemieckich Skrzydeł Myśliwskich: słynne „żółtodzioby” Richthoffena… Według naszych informacji zostali niedawno wyposażeni w najnowszy typ Focke-Wulfa, 190 A6, ze wzmocnionym silnikiem i specjalnymi klapami umożliwiającymi im wykonanie skrajnie ostrych zwrotów.
W Skrzydle Richthoffena służą tylko wybrani piloci. Doskonale dowodzeni przez majora von Graffa, jednego z największych „asów” Luftwaffe, wyspecjalizowali się na swoich nowych maszynach w atakach na nasze dzienne bombowce.
Już wcześniej wielokrotnie usiłowano zaatakować żółtodzioby na ziemi i zniszczyć ich „gniazdo”, ale za każdym razem ich maszynom udawało się opuścić bazę tuż przed bombardowaniem i spokojnie przycupnąć na jednym z trzech lotnisk rezerwowych: w Evreux-Fauville, Beaumont-Le Roger lub Saint-André.
Komedia ta trwała pełne cztery miesiące, ale dzisiaj RAF postanowił położyć jej kres – tym bardziej że amerykańskie dowództwo Marauderów oświadczyło, iż tak długo będzie odmawiało udziału w jakiejkolwiek akcji w tym rejonie, jak długo nie ściągnie się im z karku tych „richthoffenowców”.
Dlatego też Triqueville oraz trzy pozostałe lotniska będą dziś bombardowane jednocześnie. Jeśli chodzi o nas, to mamy nawiązać z nimi walkę i dać im srogą lekcję, gdy tylko znajdą się w powietrzu. No cóż, dość twardy orzech…
Problemy techniczne
W dispersalu spotyka mnie jednak rozczarowanie. Nie ma mnie na liście na ten sweep. Robię awanturę, grożę, że kogoś zamorduję, tupię nogami, w sumie odgrywam niezły kabaret. W końcu Martell, z litości i dla świętego spokoju, mięknie i bierze mnie jako swój numer 2.
Reklama
Mam jednak pecha. Ledwo odrywamy się od angielskiego brzegu, a już stwierdzam przerwy w dopływie z zapasowego zbiornika – prawdopodobnie pęcherz powietrza w przewodzie paliwowym.
Niech to diabli! Wiem doskonale, że ta przygoda może nas zaprowadzić daleko na południe od Hawru, aż do Rouen albo Evreux. Po walce, jeśliby do niej doszło, będę się miał z pyszna, gdy zabraknie mi benzyny. Trudno! Mam to gdzieś! Lecę dalej!
Kanał spowija mgła, ale powyżej 1000 metrów jest piękna słoneczna pogoda. Ani śladu chmur. Jesteśmy w połowie drogi pomiędzy Hawrem a Rouen i już spod nikłej warstwy chmur wyłania się Sekwana, która jak olbrzymi srebrny wąż wije się przez okolicę. Wyraźnie podniecony głos spikera ze stacji naprowadzającej przerywa ciszę.
– Halo, Turban! Kaczor Donald i jego chłopaki właśnie wylecieli i błyskawicznie się wznoszą. Na razie nie mogę podać żadnych dokładniejszych informacji.
Reklama
Atak od strony słońca
Kaczor Donald to kryptonim Graffa. Jakiś żartowniś z służby nasłuchu radiowego wpadł na pomysł, aby go tak nazwać, ponieważ ma podobny nosowy sposób mówienia jak jego imiennik z kreskówek Walta Disneya. Stary lis zna się jednak na rzeczy i wie, że najlepszą obroną jest atak. Jeśli wyślizgnie się nam, to Maraudery mogą jeszcze niejedno przeżyć.
Mouchotte, dowodzący dzisiaj Skrzydłem, jak zwykle zachowuje zimną krew.
– Okej, Strefa. Meldunek otrzymałem i zrozumiałem. W porządku, jesteśmy gotowi – i pod naszym adresem: – Turban i Gimlet, miejcie oczy otwarte!
Z pewnym niepokojem obserwuję, jak Martell, prowadzący nasz klucz, prawie niezauważalnie odłącza się od grupy i zaczyna się wznosić. Wkrótce ukazują się nam pozostałe Turbany, wyglądają jak błyszczące punkciki rozproszone na błękicie nieba.
– Klucz Żółty, zbliżcie się!
To głos Mouchotte’a. Przywołuje nas do porządku, ale nagle przerywa mu jakiś rozpaczliwy krzyk. Dochodzi od lecących 1000 metrów nad nami, z prawej, Gimletów.
– Na bok, Gimlety, na litość boską!
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
To jest cały Kaczor Donald! Z całą swoją piracką zgrają zaczaił się w słońcu i czekał, aż będziemy przechodzili obok. Niewiele brakowało, a zgotowałby Dywizjonowi 611 niezłe przyjęcie! Zupełnie przypadkiem dostrzegł ich jeden z Nowozelandczyków. Teraz ustawiają się frontem do niego, podczas gdy on pędzi w dół z prędkością 700 km/h.
Wszystko to odbywa się w mgnieniu oka. Na SOS 611 – z odsieczą spieszy Mouchotte, który kładzie swoje klucze, Niebieski i Czerwony, w ostrym wirażu. W ten sposób zostajemy sami, oddaleni o 1500 metrów od tej wielkiej kotłowaniny.
Reklama
Aby włączyć nas do walki, Martell zakręca w lewo i idzie w górę. Nagle spostrzegam kilkanaście Focke-Wulfów, które spadają na nas wprost ze słońca.
– Focke-Wulfy na jedenastej! Żółci, uwaga!
To obłędna gonitwa!
Na szpicy wspaniały FW 190 A, cały pomalowany na żółto, wypolerowany i mieniący się jak klejnot. Pierwsi są już mniej niż 100 metrów w lewo od nas i skręcają ku nam. Całkiem wyraźnie widzę sylwetki pochylonych do przodu niemieckich pilotów schowanych pod szkłem długich przezroczystych kabin.
– Żółty Turban, naprzód! Do ataku!
Martell rzucił się już w sam środek wariackiej karuzeli żółtych dziobów i czarnych krzyży. Tym razem nie mam nawet czasu się bać. Mój żołądek kurczy się wprawdzie, ale dzikie podniecenie aż chwyta za gardło. To obłędna gonitwa! Chwilami tracę głowę. Nieświadomie wydaję z siebie jakieś nieartykułowane indiańskie okrzyki i wykonuję moim Spitfire’em jakiś szalony slalom.
Jeden z Focke-Wulfów już oberwał, zostawia za sobą czarną spiralę dymu, ale Martell, wyraźnie nie chcąc tracić czasu, jest właśnie na ogonie innego. Jako dobry przyboczny staram się go osłaniać, ale jest daleko przede mną i ledwo mogę za nim nadążyć, nieporadnie naśladując jego zwroty i immelmany.
Reklama
Dwóch Niemców bierze go z tyłu w kleszcze. Otwieram do nich ogień, mimo że są poza zasięgiem rażenia. Co prawda pudłuję, ale za to odwracam ich uwagę od Martella. Teraz muszą mi stawić czoła! Nadeszła moja chwila!
Szybki skręt, półbeczka i zanim zdołali się obrócić o 180°, już jestem za jednym z nich i tym razem w dobrej odległości do strzału. Lekkie pchnięcie drążka i już mam go w celowniku. Nie wierzę własnym oczom – jest mniej niż 200 metrów ode mnie. Błyskawicznie naciskam spust działek. Nie do wiary!
Pierwsze zestrzelenie
Na jego kadłubie pojawiają się rozbłyski eksplozji! Trafiłem go pierwszą serią i to solidnie. Parę sekund później Focke-Wulf staje w płomieniach. Długie języki ognia liżą w nieregularnych odstępach rozerwany zbiornik, pełzną wzdłuż kadłuba. Czarny dym zaczyna obejmować cały samolot, dławiąc biały żar ognia. Pilot wykonuje jakiś rozpaczliwy zwrot. Na końcach skrzydeł tworzą się wątłe białe smugi kondensacyjne.
Nagle Focke-Wulf eksploduje jak granat! Jaskrawy błysk, czarna chmura i fruwające wokół mojego samolotu szczątki. Silnik spada jak ognista kula. Jedno ze skrzydeł oderwanych na skutek wybuchu spada wolniej, kręcąc się wokół własnej osi jak piórko, i pokazuje raz swój bladożółty spód, raz oliwkowo-zielony wierzch.
Jak smarkacz drę się z radości do mikrofonu:
– Halo! Żółta jedynka! Tu żółta dwójka! Dopadłem jednego z nich, trafiłem! O Jezu, rozwaliłem go!
Teraz jednak niebo aż roi się od Focke-Wulfów, wydają się o mnie ocierać, atakują ze wszystkich stron, pośród błysku smugowych pocisków. Nie chcą się ode mnie odczepić, są wszędzie: z przodu, z tyłu, z lewej, z prawej, dookoła. Zaczyna mi się od tego wszystkiego kręcić w głowie, bolą mnie ramiona. Brakuje mi tchu – prowadzenie Spitfire’a przy 700 km/h, kiedy prędkość prawie blokuje stery, to ciężka fizyczna praca, szczególnie na wysokości 8000 metrów.
Reklama
Mam uczucie, że zaraz się uduszę w tej mojej masce, otwieram więc maksymalnie zawór aparatu tlenowego. Serce wali mi jak oszalałe. Czuję jego uderzenia w skroniach, w przegubach rąk, w kostkach. Pot spływa mi po twarzy.
Mam go jak na tacy
Mój Spitfire trzyma się jednak wspaniale! Jak doskonale ujeżdżony rumak tworzy ze mną jedno ciało. Silnik też daje z siebie wszystko. Błogosławię Rolls-Royce’a i jego inżynierów za to, że wymyślili, skonstruowali i z zegarmistrzowską precyzją zmontowali tego kolosa. Walczę najlepiej, jak umiem. Nie szafując zbytnio amunicją, mierzę do przecinających mi drogę Focke-Wulfów.
Z boku widzę Martella, jak załatwia właśnie swoje porachunki z drugim Niemcem. W efekcie stery tamtego wybierają się na samodzielną wyprawę. Jeśli zaś idzie o mnie, to moje trochę zwariowane manewry zawiodły mnie niespodziewanie na tył jednego z Focke-Wulfów, z którym wiążę się teraz na śmierć i życie. Nie zważam już na nic.
Mam go jak na tacy. Widzę doskonale jego krótkie skrzydła, silnik z żółtymi pokrywami blach, jego zwężający się w kierunku ogona kadłub. Rośnie coraz bardziej w moim celowniku. Za szybą kabiny mogę nawet rozróżnić jaśniejszą plamę, to zwrócona w moją stronę twarz pilota. Dwie krótkie serie i po sprawie. Najpierw rozpada się na kawałki kokpit, a potem moje pociski prują kadłub tuż za pilotem. Siłą rozpędu omal na niego nie wpadam.
Reklama
Instynktownie pcham drążek do przodu. Z impetem uderzam głową w owiewkę ze szkła pancernego, o włos unikając kolizji. Gwałtownie wychodzę z nurkowania i widzę mojego przeciwnika, jak leżąc na grzbiecie, ciągnie za sobą długą kitę dymu z płonącego silnika.
Z kabiny uwalnia się ciemny kształt, koziołkuje w powietrzu, przez moment wędruje za kadłubem samolotu, jak gdyby był z nim połączony niewidzialnym sznurem, aż nagle otwiera się wielki, ochrowo-żółty kwiat spadochronu i zawisa jak przygwożdżony w miejscu, podczas gdy Focke-Wulf udaje się samotnie w swą ostatnią podróż. Nie mogę się opanować! Sprułem dwóch, jednego za drugim, dwóch szkopów! Cały drżę, tłumiąc podniecenie. Nerwy mam napięte do ostateczności.
Zapierający dech w piersiach pojedynek
A Martell? Co się z nim stało? Jeszcze pomyśli, że go zostawiłem na pastwę losu. Niebo jest puste. Zaczynam się już do tego przyzwyczajać, jednak dziwi mnie jeszcze ciągle fenomen nagłego zniknięcia wszystkich samolotów. Focke-Wulfy wycofały się lotem koszącym w kierunku swojej bazy, właśnie są 3000 metrów niżej i chyba mają dość.
Wszystkie – z wyjątkiem jednego! Podnoszę głowę i widzę wysoko na nade mną Spitfire’a, prawdopodobnie Martella, oraz słynnego żółtego Focke-Wulfa. Cały repertuar wyższej szkoły pilotażu odgrywa się tam, w górze, fascynujące widowisko.
Reklama
Immelmany, przeciągnięte beczki, przy czym żaden nie zdobywa nad drugim najmniejszej choćby przewagi. Nagle jeden drugiego strząsa, jakby się tajemnie porozumiewali, aby znów rzucić się na siebie w frontalnym ataku. To czyste szaleństwo – plując ze wszystkich luf, Focke-Wulf i Spitfire pędzą wprost na siebie!
Ten, który skręci, jest zgubiony, wystawi bowiem swoją maszynę na ogień przeciwnika. Zapiera mi dech. W mgnieniu oka, gdy wydaje się, że czołowe zderzenie jest nieuniknione, widzę, jak Focke-Wulf, wstrząsany uderzeniami pocisków, nagle eksploduje, rozrywając się na części! Poprzez deszcz spadających szczątków przebija się jakimś cudem nietknięty Spitfire.
Martell i ja wracamy razem. Ale ja mam niewiele benzyny i aby zatankować, muszę lądować w Shoreham. Jestem jeszcze tak podniecony i zdenerwowany, że o mały włos, a moje lądowanie skończyłoby się katastrofą.
Pas jest tak krótki, że muszę gwałtownie hamować i omal nie rozbijam podwozia. Podkołowuję do samochodu-cysterny przy wieży kontrolnej, wyłączam zapłon i skaczę na ziemię z tak ważną miną, jak gdyby każdy miał odczytać z mej twarzy, że właśnie zestrzeliłem dwa samoloty…
Reklama
A tak przy okazji…
Nie mogłem się powstrzymać, by nie zadzwonić z wieży kontrolnej do Biggin Hill – z niby formalnego powodu, aby tych tam zawiadomić, że wróciłem cało i zdrowo. Tak naprawdę jednak, żeby zakosztować dumy, gdy pozornie niedbale, ale z dyskretnym spojrzeniem na stojących obok, informowałem:
– A tak przy okazji… Zestrzeliłem dwa Focke-Wulfy! Pewnie, że to dziecinada, ale za to jaka przyjemna…
Moją pierwszą beczkę nad budynkiem odpraw – jako znak zwycięstwa – wykonuję już prawie całkowicie wewnętrznie wyciszony i skoncentrowany. Martell potwierdza moje pierwsze zestrzelenie, widział palącego się Focke-Wulfa. Drugi będzie z pewnością zaliczony na podstawie zdjęć.
Nie śpię tej nocy. W kasynie zadręczam wszystkich, opowiadając już chyba po raz setny historię mojego powietrznego zwycięstwa.
Wielki sukces
Dla zgrupowania „Alzacja” akcja ta była jednym wielkim sukcesem. Boudier spruł jednego szkopa, Mouchotte i Bruno wspólnie rozpracowali kolejnego. Mouchotte przyznał go jednak wielkodusznie swojemu numerowi dwa. 611. Dywizjon zaliczył w sumie trzy zwycięstwa. Poza uszkodzeniem siedmiu maszyn, cudownym zrządzeniem losu nie doznaliśmy żadnych strat w ludziach. Wieczorem, 27 lipca doręczono nam telegram:
Do chłopców z „Alzacji” i 611. Dywizjonu stop dziewięć do zera to piękny wynik stop trzymajcie tak dalej stop.
Winston Churchill
Aby obraz był kompletny, to trzy dni potem dowiadujemy się z niemieckiego radia, co następuje: major von Graff, odznaczony Krzyżem Rycerskim z Liśćmi Dębu, Mieczami i Diamentami do Krzyża Żelaznego, został ranny w trakcie heroicznej walki ze znacznie przeważającymi siłami nieprzyjaciela…
Po potwierdzeniu swojego zwycięstwa nad żółtym Focke-Wulfem, biedny Martell musiał postawić wszystkim całkiem pokaźną ilość kolejek.
Reklama
Źródło
Artykuł stanowi fragment wspomnień Pierre’a Clostermanna pt. Wielki Cyrk. Jej nowe, polskie wydanie ukazało się w 2022 roku nakładem Wydanwnictwa Bellona.