Doskonale poinformowany sekretarz Ludwiki Marii Gonzagi, żony dwóch polskich królów, kolejno Władysława IV Wazy i Jana Kazimierza, twierdził, że w ostatnich latach życia tak zarabiała łącznie do 370 000 złotych polskich. Dzisiaj byłoby to ponad 50 milionów. Już to czyniło z niej jedną z najzamożniejszych władczyń w dziejach kraju. Ale zaradna Francuzka miała też dodatkowe, nieoficjalne dochody, które po części wspierały i potrzeby państwa. Ale których źródło mało kto odważyłby się dzisiaj pochwalić.
Królowa, wyniesiona na tron w 1646 roku, szybko przejęła pośrednictwo w nominacjach urzędniczych. I korzystała z tego przywileju na francuską modłę. Nad Sekwaną przy obsadzaniu stanowisk od dawna zwracano uwagę nie tylko na urodzenie kandydata, jego pozycję polityczną i umiejętności, ale też — na pieniądze.
Reklama
Kto chciał awansować, zyskać wpływ na sprawy państwa lub chociażby prestiż związany z taką czy inną honorową rangą, musiał wpierw uiścić oczekiwaną taksę. W Polsce podobny proceder też nie stanowił ewenementu. Kupczyć stanowiskami zaczęli Jagiellonowie, umiejętnie robiła to też Bona Sforza. Wielu badaczy sądzi jednak, że zjawisko stało się szczególnie widoczne i rozpowszechnione za czasów Władysława IV.
„Najważniejsza sprawa, jaką mogę się tu zajmować”
Wiadomo, że Cecylia Renata, wcześniejsza żona króla, przyjmowała pieniężne podarki w zamian za wstawienie się u męża w sprawie konkretnych kandydatów albo zapewnienie łaski dostojnikom skłóconym z królem. Chodziło o kwoty dość drobne. Takie historie można zresztą wyliczyć na palcach dwóch rąk. Dopiero Ludwika Maria podeszła do rzeczy z prawdziwym rozmachem.
„Najważniejsza sprawa, jaką mogę się tu zajmować, to są promocje, które nie powinny być dawane inaczej, jak tylko za moim pośrednictwem” — wykładała zamierzenia w liście wysłanym do potężnego francuskiego kardynała Mazarina w pierwszych miesiącach pobytu w Warszawie. Zapobiegliwa, wręcz wyrachowana kobieta zapowiadała z determinacją: „Osiągnę poważne korzyści dzięki wielkim sumom, które otrzymam, i dzięki posłusznym ludziom, których wykreuję”.
Przynajmniej wizja dochodów rzeczywiście się ziściła. Niewiele później francuski poseł de Brégy szacował, że królowa powinna być zdolna do wyciągania ze sprzedaży urzędów nawet nieprawdopodobnych sześciuset tysięcy złotych polskich rocznie.
Reklama
Królowa jako… zamkowy kasjer
Za życia Władysława IV pośrednictwo Ludwiki Marii było widoczne i częste. Ale dopiero po wyniesieniu na tron Jana Kazimierza, z którym zawarła swoje drugie małżeństwo, stało się wprost nieodzowne.
Odtąd królowa żądała pieniędzy konsekwentnie, natarczywie i przy pełnej aprobacie męża. Jak stwierdził zajmujący się tym tematem Janusz Dąbrowski, już na pierwszych sejmach po wyniesieniu eks-kardynała na tron Gonzagówna wcieliła się w rolę zamkowego „kasjera”.
Magnaci twierdzili, że za jakikolwiek awans przychodziło im płacić wprost zapierające dech w piersiach sumy. Kasztelan sandomierski dał ponoć za swój, głównie honorowy, urząd siedemdziesiąt pięć tysięcy złotych polskich.
Za wyniesienie do rangi podkanclerzego Andrzej Trzebicki miał zostać skasowany na sześćdziesiąt tysięcy, choć zobowiązał się też chyba do pokrycia z własnej kiesy kosztów poselstwa na sejm Rzeszy. Jerzy Lubomirski za podskarbiostwo chciał dać nawet sto dwadzieścia tysięcy. Inne stanowiska ministerialne okazywały się równie drogie.
„Wszystkie wakaty idą przez królową, żaden nie jest gratis” — ubolewał w 1650 roku Mikołaj Prażmowski, przyszły biskup i prymas. Nie brakuje listów z epoki, w których możni panowie biadolili na obowiązujące stawki albo doradzali sobie nawzajem, jak uniknąć płacenia pomimo nacisków dworu.
Oburzenie nie było powszechne, bo ci, którzy uiszczali taksę, woleli nie podnosić rabanu. Jeśli jednak sprawa wychodziła na jaw, zawsze pisano o niej krytycznie. Arcybiskup gnieźnieński Maciej Łubieński porównał sprzedawanie urzędów do kupczenia zbożem w Gdańsku i gromił dwór za promowanie ludzi niegodnych, nieumiejętnych, pozbawionych „zdrowego rozumu”, lecz gotowych płacić.
Fakt, że w Rzeczpospolitej „prawa i godności” stały się „sprzedajne”, był w jego przekonaniu naczelną wadą ustroju, wieszczącą katastrofę. Podobnie sądzili zwyczajni szlachcice. Mikołaj Jemiołowski z województwa bełskiego pisał w pamiętniku o „niesmacznym dla każdego zwyczaju” rozdawania dygnitarstw, który rozpanoszył się wraz z Ludwiką Marią i jej Francuzami.
Reklama
Czy potępienie jest słuszne?
Uzależnienie nominacji od opłat już w XVII stuleciu nazywano przekupstwem. Taką opinię o zjawisku przejęli także historycy. Ludwik Kubala, badający temat przed niemal stu pięćdziesięcioma laty, bez wahania przyznał rację prymasowi Łubieńskiemu. I stwierdził, że zjawisko było nie tylko naganne, lecz także skrajnie toksyczne.
Właśnie sprzedaż stanowisk, w tym kluczowych posad ministerialnych, miała pogrzebać Polskę. Gdyby bowiem król i królowa nie wynosili na szczyt niegodnych bogaczy, „Rzeczpospolita miałaby ludzi, którzy by ją ratować umieli”.
Krytyczny osąd utrzymuje się do dzisiaj. Nawet badacze podziwiający siłę woli, spryt polityczny i zaradność Ludwiki Marii potępiają w czambuł sposób, w jaki Francuzka pomnażała majątek. Mówi się, że z czystej pazerności królowa nadwerężała potencjał państwa, łakomie przyjmowała upominki, a brzęk monet łatwo odwracał jej uwagę od wyższych idei.
W kontekście XXI-wiecznych, demokratycznych norm, do których przywykliśmy, sprawa wydaje się oczywista. Ale w odniesieniu do realiów XVII stulecia wcale taka nie jest. Czasy baroku nie znały pojęcia służby cywilnej.
Reklama
Zwyczajne przekupstwo
Wbrew rzucanym publicznie frazesom o oddaniu ojczyźnie w polityce stale chodziło tylko o osobiste wpływy i dochody. Bez zgorszenia sprzedawano wszystko. Nawet magnaci bez mrugnięcia okiem brali pieniądze od zagranicznych dworów w zamian za popieranie ich interesów.
Obejmowane w zarząd starostwa pustoszyli, a zamieszkujących je chłopów przyprowadzali do nędzy, nie myśląc o tym, że przynoszą szkodę krajowi. Zarazem zaś robili wszystko, by wydrenować skarbiec państwa i ograniczyć możliwości królów.
Szlachta nad Wisłą nie płaciła żadnych stałych podatków. Nie robili tego nawet najwięksi panowie, mający w posiadaniu setki lub tysiące wiosek. W dużym stopniu z tej właśnie przyczyny władcy — pozbawieni regularnych źródeł dochodów poza żupami solnymi i cłami — tonęli w długach.
Pieniędzy brakowało oczywiście takim rozrzutnikom jak Władysław IV. Ale również wszyscy inni monarchowie elekcyjni znajdowali się na łasce sejmu. Bez zgody narodu politycznego nie mogli pobierać jakichkolwiek znaczących danin. Tym samym nie mogli prowadzić wojen, podejmować ambitnych inicjatyw, dbać o ochronę i prestiż państwa. Mieli związane ręce.
Reklama
W porównaniu z magnaterią królowie byli biedakami; na ościennych dworach wprost naśmiewano się z ich bezsilności. Sprzedaż urzędów stanowiła jedną z bardzo nielicznych dróg dających nadzieję na zapełnienie monarszego skarbca i zdobycie krztyny niezależności. „Przekupstwo”, zażarcie krytykowane przez badaczy, nie musiało wcale prowadzić do zguby. Zwykle nie prowadziło.
We Francji zjawisko było od dawna tak powszechne, że powołano nawet specjalny urząd mający nadzorować pobór opłat za awanse i nominacje. Już na przełomie XVI i XVII wieku sprzedawano niemal wszystkie posady. A jednak państwo Burbonów, pomimo kryzysów, z którymi się mierzyło, wyrosło na największą potęgę kontynentu.
***
Tekst powstał w oparciu o moją książkę poświęconą niezwykłym kobietom XVII stulecia i wpływowi, jaki wywarły na tę epokę przepychu i upadku. Jedną z głównych bohaterek historii jest właśnie Ludwika Maria Gonzaga. Damy srebrnego wieku kupicie na Empik.com.