Tadeusz Kotz był zaprawionym w bojach pilotem. Odbył setki lotów bojowych, nieraz widział śmierć kolegów. Gdy w końcu sam został zestrzelony nad terytorium zajętym przez wroga musiał pokonać tysiące kilometrów, aby wrócić do bazy. Jak tego dokonał?
Alarm, który rozległ się w brytyjskiej bazie lotniczej 3 lutego 1943 roku dla pilota 308 dywizjonu Tadeusza Kotza oznaczał kolejny rutynowy lot. Niejeden raz wyprawiał się on wraz z innymi pilotami nad okupowaną Europę, atakując niemieckie cele, walcząc z pilotami Luftwaffe czy eskortując niosące śmiercionośny ładunek bombowce.
Reklama
Jak sam wspominał po latach, od pewnego czasu dręczył go jednak sen. Rozpoczynał się również alarmem i wylotem w kierunku Francji. Później akcja toczyła się szybko:
Mijamy Kanał Angielski, dolatujemy do St. Omer i napotykamy chmarę niemieckich myśliwców. Rozpoczyna się zacięta walka. Skończyło się moje szczęście: Niemiec mnie dostał.
Mój samolot trafiony, pociskiem z działka 20 mm, kopci jak pochodnia. Wyskakuję na spadochronie i przerażony trudną sytuacją, cały spocony ze strachu… budzę się ze snu. Bezmierne uczucie ulgi: jak dobrze, że to był tylko sen.
Koszmar, który się ziścił
3 lutego 1943 roku polscy piloci także lecieli nad St. Omer, gdzie wdali się w powietrzną potyczkę z Niemcami. Lotnicy raz byli goniącym messerschmitta kotem, by po kilku sprytnych manewrach przeciwnika samemu stać się myszą.
W czasie tego śmiertelnego „berka” Kotz zauważył, że jego samolot oberwał, przez co zapalił się glikol chłodzący silnik. Jego koszmar zaczął się spełniać. Jeśli chciał ocalić życie, musiał natychmiast wyskakiwać, by zdążyć nim zapali się paliwo. Zaczął odpinać pasy, a jego mózg zadziałał niczym zaprogramowany mechanizm.
Przyzwyczajony do tego, co robił zawsze po zakończeniu lotu, odpiął się od fotela, po czym… odłączył także pasy trzymające jego spadochron. Na szczęście w ostatniej chwili zorientował się co zaszło i z powrotem zapiął uprząż. Gdy samolot stawał już w ogniu, wyskoczył.
Odliczył trzy sekundy, by nie zahaczyć spadochronem o maszynę i sięgnął w kierunku rączki, której tam… nie było. Jak wspomina Kotz we wznowionym przed paroma laty pamiętniku pt. 303. Mój dywizjon:
Ręka szukała nerwowo wyżej, niżej, z prawej, z lewej strony – na próżno! Zacząłem na wysokości pięciu tysięcy metrów, lecę w dół jak kamień. Ostra przynaglająca świadomość: szukaj rączki, bo śmierć! Próbowałem rozerwać pokrowiec spadochronu, nie udało się.
Reklama
W międzyczasie pilotowi przed oczami przeleciało całe dotychczasowe życie. Zbliżając się do ziemi gorączkowo macał wszystkie zakamarki. Wreszcie udało mu się wyczuć rączkę, szarpnął ją i czasza spadochronu otworzyła się… jakieś 200 metrów od ziemi. W absolutnie ostatniej chwili.
Pomocni Francuzi
Gdy wylądował, ukrył spadochron i kamizelkę ratunkową, po czym puścił się pędem w stronę oddalonych o kilometr zabudowań. Wbiegł do stodoły, w której gospodarz młócił cepem groch, chwycił kilka worków i pognał do ogrodu, chcąc się w nim ukryć.
W piaszczystej ziemi wygrzebał sobie pod krzakami schronienie, w którym się zaszył. Na wszelki wypadek sprawdził, czy nie ma ze sobą „gorących” dokumentów i kilka papierów zniszczył.
Jak się okazuje, gospodarz musiał doskonale zdawać sobie sprawę z obecności nieproszonego gościa. O zmierzchu zjawił się obok kryjówki Kotza młody Francuz, który rzucił mu coś do jedzenia i powiedział, że przyjdzie po niego później. Po zmroku wrócił i zabrał go do swojego domu, gdzie oficer został ciepło przyjęty. Francuz pomógł mu nawet kupić cywilne ubranie (garnitur i buty), po czym zaprowadził go do kryjówki na swoim strychu, gdzie polski pilot miał się przespać.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Po niedługim czasie na podwórko zajechał niemiecki patrol szukający zestrzelonego lotnika. Niemcy zaczęli rewizję, dla pewności dźgając przy tym bagnetami słomę. Choć było blisko, Kotza nie znaleźli. W nocy powtórzyli wizytę, ponownie bez sukcesu.
Nazajutrz pilot musiał zmienić kryjówkę. Przejął go młynarz niecałe 10 kilometrów dalej. Kotz został umieszczony w stodole, gdzie czekała na niego świeża pościel, nakarmiono go i pozwolono wypocząć. Kolejnego dnia ponownie został solidnie nakarmiony, po czym wieczorem młynarz zrobił dla niego… francuski dowód osobisty.
Reklama
Kotz miał ze sobą zdjęcie, jego opiekun natomiast przyniósł skądś blankiet dowodu osobistego, w który wpisali razem odpowiednie dane, a później, jak stwierdza sam Kotz, „przy okazji nauczyłem się od młynarza podrabiać pieczątki odciskiem z kartofla”.
Kierunek Paryż
Następnie nad ranem Kotz ruszył razem z Francuzami do pobliskiego miasteczka, w którym znajdowała się stacja kolejowa. Największą przeszkodą okazały się przy tym nie niemieckie patrole, nie groźba aresztowania, czy bariera językowa, a za ciasne buty. Obuwie, które kupił pierwszego wieczora od młodego Francuza było o wiele za ciasne, zatem z czasem każdy krok sprawiał mu coraz większy ból. Przed miasteczkiem pożegnał się ze swoimi opiekunami i dalej ruszył już sam.
Doszedł do stacji, gdzie rano miał wsiąść do pociągu jadącego w kierunku Paryża. We francuskiej stolicy musiał znaleźć sobie jakiś nocleg, bo po godzinie policyjnej nie mógł szwendać się po ulicach. Po kilku nieudanych próbach przypomniał sobie o znajomej Polce.
Skierował swoje kroki do restauracyjki, w której bywał przy swoim poprzednim pobycie w Paryżu (po wybuchu wojny latał we Francji). Kotz zjadł tam posiłek i dostał informację na wagę złota – adres panny Stasi, która, taką żywił nadzieję, zgodzi się go przenocować. Jak się okazało, jego znajomej nie było w domu, a czas uciekał. Ostatecznie trafił na zaplecze hoteliku, gdzie za odpowiednią opłatą uiszczoną z góry miał dzielić kryjówkę z pewnym Żydem.
Reklama
Następnego dnia popędził w kierunku mieszkania Stasi. Gdy przywitał ją po imieniu, kobieta była spłoszona. Okazało się, że zupełnie go nie pamięta. Kotz ratował się przypominając osobę swojego znacznie przystojniejszego kolegi i fakt, że byli wspólnie w kinie. To odświeżyło kobiecie pamięć i wpuściła go do domu. Co więcej, poczęstowała lotnika śniadaniem i na jego prośbę poszła mu kupić bilet na pociąg jadący na południe.
Most na rzece Irun
Plan Kotza był taki: przedrzeć się przez Pireneje do Hiszpanii, a później przez Gibraltar dotrzeć do Anglii i dalej walczyć. Zanim jednak ruszył w drogę, koleżanka zabrała go na zakupy, poszli razem na obiad i do kina na film o miłości.
Gdyby nie fakt, że seans przerywano co chwilę niemieckimi wiadomościami propagandowymi, Kotz mógłby nawet uwierzyć, że wokół nie ma wojny. Wieczorem pożegnał swoją towarzyszkę i wsiadł do pociągu.
W czasie jazdy często na przemian spał i udawał, że to robi, by nie zwracać na siebie uwagi, W czasie jednej z symulowanych drzemek podsłuchał rozmowę współpasażerów. Tak relacjonował ją na kartach wspomnień:
Reklama
A wiesz – zaczął jeden – było tu kilka wypadków ucieczki zestrzelonych pilotów angielskich do Hiszpanii. Dwadzieścia kilometrów na wschód od St. Jean-de-Luz jest przez rzekę Irun most, na którym rzadko są kontrole, bo nieczęsto jest uczęszczany. Po przejściu przez most idzie się dalej przez Pireneje i za noc jest się po drugiej stronie granicy.
Choć po dotarciu do St. Jean-de-Luz Kotz z duszą na ramieniu podchodził do kontroli paszportowej, udało mu się przejść ją bez problemu. Lotnik miał jednak poczucie, że nie może pozostać w mieście, bo jest to zbyt niebezpieczne. Wędrując ku granicy z Hiszpanią trafił wreszcie na wspomniany most, którego pilnował jeden niemiecki żołnierz. Polski pilot wmieszał się w tłumek wieśniaków i przeszedł obok niego niezauważony.
W brytyjskim konsulacie
Dopiero później szczęście się od niego odwróciło. Po drugiej stronie rzeki nikt nie udzielił pilotowi noclegu, w związku z czym postanowił przebyć góry nocą, kierując się gwiazdami. Przedzierał się przez krzaki, zbocza i bagna, z wyziębienia odczuwał dreszcze. Każde podejście w górę wydawało mu się ostatnim, po czym z żalem odkrywał, że czeka go dalsza wspinaczka.
Chwilami Kotz poruszał się już tylko siłą woli. Wreszcie dobrnął do brzegu rzeki, gdzie natknął się na Hiszpana z karabinem w ręku, który zaczął na niego wykrzykiwać. Kotz, aby nie zarobić kulki, uciekł w stronę krzaków, po czym zaczął schodzić z gór w stronę połyskujących w oddali świateł miasteczka. Fortuna nadal mu nie dopisywała.
Natknąwszy się na grupkę policjantów z karabinami salwował się ucieczką. Adrenalina dodała mu tyle sił, że zdołał umknąć mimo zmęczenia, po czym okrężną drogą dotarł do miasteczka. Wbrew nadziejom pilota w miejscowości nie było brytyjskiego konsulatu. Kotz musiał ruszyć w dalszą drogę i przebyć kolejne 30 kilometrów. Jak opisuje to w książce 303. Mój dywizjon, gdy dotarł wreszcie do miejscowości San Sebastian:
Bez trudności znalazłem konsulat. Przed dużymi drzwiami stało dwóch hiszpańskich wartowników z karabinami. „Co tu robić – myślę – mogą nie wpuścić, a jak złapią, to wyślą do obozu Miranda, gdzie po torturach normalnie morzą głodem”. Takie chodziły słuchy o porządkach w Hiszpanii. Czekałem na zmianę warty. Nie upłynęło dwadzieścia minut i nadeszła grupa czterech nowych wartowników.
Reklama
Kotz wpadł między nich i pognał w stronę konsulatu znajdującego się na piętrze. Wartownicy ruszyli za nim, jednak gdy zatrzasnął za sobą drzwi placówki, był już bezpieczny. Mógł wracać do Anglii.
Bibliografia
- Tadeusz Kotz, 303. Mój dywizjon, Bellona 2018.
2 komentarze