W systemie prawnym, jaki obowiązywał w przedwojennej Polsce istniał mechanizm dający wymiarowi sprawiedliwości przerażającą władzę względem obywatela. Rzekomo dla ograniczenia fali przestępczości zalewającej kraj już w 1918 roku wprowadzono procesy doraźne, pozwalając posłać człowieka przed pluton egzekucyjny niemal bez jakiegokolwiek przygotowania, weryfikacji faktów i bez ścieżki odwoławczej.
Przepisy dotyczące sądów doraźnych funkcjonowały odmiennie zależnie od okresu i obszaru, ale ich uniwersalną cechą był wprost szaleńczy pośpiech. Poza tym zaś – pominięcie wszelkich środków zabezpieczających obywatela przed samowolą władzy.
Reklama
Galopujący proces
Postępowania doraźne podejmowano w przypadku ciężkich przestępstw, w pierwszej kolejności przeciwko życiu, ale też mieniu, zwłaszcza państwowemu. W typowym modelu policjanci dostawali zaledwie 14 dni na przeprowadzenie całego dochodzenia. Tylko tyle mogło minąć od chwili zawiadomienia o przestępstwie do momentu przekazania sprawy do sądu!
Nie stosowano co do zasady pełnych aktów oskarżenia. Prokurator przygotowywał tylko skrócony wniosek. I także ten dokument powstawał w najprawdziwszym galopie: w 48 godzin. Następnie sąd miał dobę na zapoznanie się z wnioskiem… i już ruszał proces.
Bez szans odwołania
Dokładnie takie reguły obowiązywały na obszarze byłego zaboru rosyjskiego, ale na południu kraju, w Galicji, normy były bardzo podobne. Przede wszystkim zaś identyczny był finał.
Proces odbywał się nie przed ławą przysięgłych, ale trzyosobowym składem, którego zadaniem było określenie w ekspresowym tempie czy oskarżony… ma zostać wysłany na śmierć. Innych wyroków postępowanie doraźne nie dopuszczało, a od podjętej decyzji nie było odwołania, co najwyżej zainterweniować mógł prezydent obdarzony prawem łaski.
Reklama
Procesy doraźne zwykle trwały dwa dni. Jeśli zakończyły się skazaniem, przestępcę należało postawić przed plutonem egzekucyjnym w ciągu 24 godzin, a więc co do zasady o świcie w kolejny dzień po wyroku.
Uderzający przykład
Jak wyjaśniałem już kiedyś na kartach jednej z moich książek, proces doraźny potęgował ryzyko omyłek, niedopatrzeń, rozmyślnych zbrodni sądowych. Doskonale musiał zdawać sobie z tego sprawę także lwowski prokurator Alfred Laniewski – jeden z antybohaterów poniżającej dla polskiego wymiaru sprawiedliwości sprawy Stanisława Steigera, omówionej ostatnio ze szczegółami na kartach pracy Polska sprawa Dreyfusa.
W 1924 roku przypadkowy mężczyzna został fałszywie oskarżony o próbę ataku na prezydenta Polski tylko z racji obecności w pobliżu miejsca zdarzenia oraz z powodu swojej przynależności do społeczności żydowskiej.
W sprawie nie było żadnych mocnych świadków ani dowodów. Postanowiono jednak przeprowadzić proces doraźny i ekspresowo posłać Steigera na śmierć, jako wygodnego kozła ofiarnego.
Reklama
„Oskarżyciel nie chce i nie potrzebuje”
Właśnie wspomniany prokurator Laniewski przygotował wówczas skrócony akt oskarżenia, domagając się jedynej możliwej w takim postępowaniu kary, a więc śmierci. W mowie końcowej przyznawał też z oczywistą nonszalancją: „Oskarżyciel nie chce i nie potrzebuje rozstrzygać, co było podłożem tego zamachu. Sam oskarżony Stanisław Steiger musi wziąć na swoje barki ogrom tego czynu i ciężar oskarżenia”.
Sąd końcowo nie uwierzył oskarżeniu, a sprawa Steigera w postępowaniu doraźnym została oddalona – miała powrócić potem w trybie zwyczajnym i dopiero wówczas, pomimo ogromnej nagonki prasy i organów władzy, mężczyznę ostatecznie uniewinniono.
„Istniały tysięczne wątpliwości”
Sam Laniewski nie miał jednak sobie nic do zarzucenia. Grzegorz Gauden przytacza na kartach książki Polska sprawa Dreyfusa komentarz, jaki prokurator wygłosił w tym temacie po upływie kilkunastu lat:
Co do winy Steigera istniały tysiączne wątpliwości, ale też zarazem nie można było z bezwzględną pewnością powiedzieć, że Steiger jest niewinny. Wszak musi to każdy przyznać, że poza zeznaniami
Reklama
Pasternakówny jeszcze całe mnóstwo innych szczegółów zdawało się wskazywać na Steigera jako na sprawcę. Zrodziły się we mnie już wówczas przeliczne wątpliwości co do tego, czy Steiger jest winien. Ale tak z zupełną czystością sumienia powiedzieć już wtedy: Steiger jest niewinny – było mi trudno.
Jak kwituje wspomniany autor: „Laniewski domagał się kary śmierci dla Steigera, bo nie miał wystarczających dowodów jego niewinności”. I to mimo że w takim postępowaniu na żadne odwołanie czy szukanie nowych faktów nie mogło już być miejsca.
Bibliografia
Tekst powstał między innymi na podstawie książki Grzegorza Gaudena pt. Polska sprawa Dreyfusa. Kto próbował zabić prezydenta. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Agora w 2024 roku.