Nie da się w pełni zrozumieć upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów bez zrozumienia sposobu, w jaki polskie elity szlacheckie postrzegały swój kraj i rzeczywistość. Dlaczego ziemianie zignorowali wszystkie znaki ostrzegawcze i do ostatniej chwili trwali w błogim zaprzeczeniu?
W XVIII stuleciu Rzeczpospolita szlachecka pod względem powierzchni i łącznego zaludnienia kraju wciąż była mocarstwem. Ale nie w jakiejkolwiek innej dziedzinie.
Reklama
Fasadowa mocarstwowość
Podczas gdy na zachodzie Europy wydajność rolnictwa rosła z dekady na dekadę, dzięki nowym metodom uprawy, narzędziom i organizacji pracy, w różnych regionach Polski i Litwy wciąż uzyskiwano plony niewiele wyższe niż w średniowieczu.
Podczas gdy kontynent wchodził w dobę mechanizacji i postępu nauki, nad Wisłą uprawa ziemi nadal przynosiła ponad 90 procent produktu krajowego, a miasta tkwiły w permanentnym kryzysie.
Podczas gdy europejskie potęgi korzystały z epoki względnego pokoju i porządku, przez Rzeczpospolitą przetoczył się kolejny iście apokaliptyczny konflikt. Niektórzy badacze twierdzą nawet, że wielka wojna północna z lat 1700–1721 przyniosła większe straty w majątku i większy ubytek ludności niż niesławny potop.
Podczas gdy w krajach ościennych centralizowano władzę, wzmacniano armię i administrację, u nas przez długi czas nie dbano nawet o pozory. Jeszcze w roku 1765 publiczne dochody Rzeczpospolitej były dwadzieścia pięć razy niższe niż chociażby wpływy skarbu państwowego w Wielkiej Brytanii.
Reklama
Rzeczpospolita Obojga Narodów jako „karczma zajezdna”
Jeśli sejmy w ogóle podejmowały jakieś działania, to tylko po to, by potwierdzić, „obwarować” i „reasumować” zasady starego porządku i przypomnieć o przywilejach szlachty. Królowie byli zaś uzależnieni od woli arystokracji, od potencjału swej rodzinnej Saksonii i od wielokrotnie potężniejszych sąsiadów.
Rzeczpospolita stała się „karczmą zajezdną”, jak trzeźwo stwierdził Adam Kazimierz Czartoryski. Każdy, kto miał wpływy i pieniądze, mógł sobie z nią swobodnie poczynać: latyfundyści, fakcje magnackie, carowie, cesarze i obcy królowie.
Duma i zaprzeczenie. Szlachecki ogląd świata w przededniu upadku
Państwo szlacheckie znajdowało się w ogonie Europy. Ale tak było przecież tylko w rzeczywistości. W sarmackich głowach wciąż żył, a nawet rozkwitał zupełnie inny obraz sytuacji.
Samokrytyka była domeną garstki radykałów i postępowców, zresztą raczej z całkiem schyłkowego okresu. W pamiętnikach, sylwach (czyli prywatnych księgach rękopiśmiennych, przechowywanych w niemal każdym dworku) czy pismach politycznych typowych szlachciców próżno szukać oznak poczucia niższości cywilizacyjnej.
Reklama
O pragnieniu doganiania Europy w ogóle nie mogło być mowy. Zupełnie nie tak rozumowali zbiedniali, odsunięci od faktycznej władzy, zmagający się ze wszędobylską anarchią średniacy oraz szaraczkowie. Ich ogląd świata niezmiennie wyznaczała duma. W odpowiedzi na drwiny i nieprzychylne komentarze obcokrajowców podkreślano, że to wszystko wyrazy zazdrości.
Ludzie wychowani w despotyzmie mieli opluwać wspaniałą Rzeczpospolitą, bo zazdrościli polskiej szlachcie jej swobód oraz przywilejów. I warto podkreślić, że takie komentarze były szczególnie popularne w dobie wielkiej wojny północnej, gdy Polska znajdowała się nawet nie na dnie, ale pod wielometrową warstwą mułu.
Zignorowany symbol upadku
Szlachcice puszyli się i nadymali, a tymczasem zamek wawelski w Krakowie – serce kraju i miejsce koronacji wszystkich królów – w 1702 roku nie tylko został zajęty przez wrogich żołnierzy, lecz także spłonął ze szczętem po tym, jak szwedzcy żołdacy porozpalali ogniska na posadzkach niegdyś wspaniałych komnat i izb rezydencji.
Po fakcie miedź, która spłynęła z dachów, została przetopiona na armaty, a zamek pokryto prostym i niezbyt szczelnym gontem. Z kolei insygnia królewskie, przechowywane na wzgórzu, na dwie dekady trafiły w ręce rodziny Szembeków, która niby to wzięła skarby w opiekę, ale nie spieszyła się z ich oddawaniem. A już na pewno nie chciała ich zwracać za darmo.
„Miło jest czytać historię narodu naszego”
O takich szczegółach panowie jednak nie myśleli. Zniszczenia, najazdy, okupacje i klęski nie pasowały do głębokiego, radosnego snu, w jakim pozostawali pogrążeni. Wszystkie je więc wymazywano z pamięci i świadomości.
W efekcie chociażby Dymitr Michał Krajewski, rektor warszawskiego kolegium pijarów, mógł z pełną powagą rozgłaszać w roku 1784, że „miło jest czytać historię narodu naszego”. Były to przecież dzieje „najspokojniejszego ludu na świecie”, który nie miał za sobą rzezi, krwawych podbojów, zaburzeń wewnętrznych i terroru. Znał tylko sielankę i swobodę.
Reklama
Jeśli nawet ktoś ośmielił się przypomnieć, że Rzeczpospolita jest zacofana gospodarczo, a jej ziemiaństwo zubożałe, z dumą odpierano, że Sarmaci mają „szczerą wolność” zamiast bogactwa. I że ta doskonale zastępuje „dostatek miedzi, złota, srebra”, w jaki obfitują inne narody.
„Opatrzność zgoła Boża nad nami Polakami”
Jeśli, wbrew taktowi, wyciągnięto w dyskusji chwile największego upadku i kompromitacji, szlachcice zbywali ich znaczenie, mówiąc, że przecież Bóg czuwa nad Polską i nie pozwoli jej zginąć.
W XVII stuleciu Krzysztof Opaliński obrazowo wyłożył taki sposób rozumowania. W jednym ze swoich utworów stwierdził, że Panu Bogu zdarza się pewna nierychliwość; że nieraz czeka on, „aż nieprzyjaciele do woli się ucieszą, zewsząd obracając mizerną naszą Polskę”.
Należało jednak mieć pewność, że Wszechmogący nigdy nie pozwoli wrogom posunąć się zbyt daleko i wyrządzić prawdziwą krzywdę narodowi, który cenił ponad wszystkie inne. Gdy więc nieprzyjaciele „naprzykrzali się” za bardzo zarówno Rzeczpospolitej, jak i jemu samemu, to wołał: „Ciszej, Turcy! Ciszej, Tatarowie!”.
Reklama
I tak oto koniec końców udawało się wypierać wszelkich wrogów i hamować napaści. „Opatrzność zgoła Boża nad nami Polakami” – kwitował Opaliński.
Niby była to fraszka, ale pisana z zupełną powagą. Ten sam tok myślenia w wieku XVIII był już właściwie dogmatem. Zresztą, czy nie utrzymuje się on w mocy nawet dzisiaj?
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Mity, które nigdy nie upadły
O potopie szwedzkim nadal opowiada się przecież przez pryzmat obrony Jasnej Góry, która dla przebiegu kampanii miała nikłe znaczenie, albo w kontekście ślubów lwowskich Jana Kazimierza, choć przecież trudno uznawać za argument wojenny to, że król przypomniał siłom niebiańskim o ich obowiązkach względem Rzeczpospolitej.
Nawet wielu wybitnych znawców Rzeczpospolitej szlacheckiej niezmiennie powiela sarmackie ułudy. Przykładowo profesor Stanisław Grzybowski z taką samą powagą jak magnat Opaliński niemal 400 lat temu podkreślał, że sarmackie ideały „zdały egzamin” w dobie potopu i „wyprowadziły społeczeństwo Rzeczypospolitej z sytuacji przez wielu uznanej za beznadziejną”.
Wciąż doskonale ma się także chociażby sarmackie przekonanie, że ojczyzny nie wolno krytykować czy nawet oceniać. Bo w końcu, jak pisał Andrzej Maksymilian Fredro, „którzy Polacy Polskę ganią, tacy ją najprędzej zgubią”.
Błogi sen polskiego ziemiaństwa
Ogół szlachty nie obawiał się ingerencji obcych mocarstw i hegemonii rosyjskiej także dlatego, że – jak wierzył – Polska jest Europie absolutnie niezbędna. Był to, jak skomentował pewien historyk, dość przedziwny konstrukt myślowy.
Reklama
Z jednej strony sobiepanowie gardzili wszystkim, co obce, poniżali Niemców, Francuzów czy Anglików, z drugiej zaś żyli w przeświadczeniu, że ci „uczynią wszystko”, aby ich ocalić.
Rzeczpospolita nie była już zdolna do jakichkolwiek wojen, a mimo to wciąż uważano, że stanowi Przedmurze. Nie miała sojuszy i politycznych gwarancji, a jednak okłamywano się, że na przykład Habsburgowie po wsze czasy będą się bezinteresownie odwdzięczać za wiktorię wiedeńską. Wreszcie – była w gospodarczej zapaści, a i tak uparcie sądzono, że stanowi „spichlerz Europy”.
Nawet u samego szczytu prosperity, w drugiej połowie XVI stulecia, z Rzeczpospolitej eksportowano najwyżej 100 tysięcy ton zboża rocznie. Była to ilość wystarczająca do wyżywienia 1 procenta (tak, zaledwie jednego procenta!) ludności kontynentu. A jednak w wieku XVIII, gdy znaczenie polskich upraw niemożebnie się skurczyło, nasze elity wciąż podzielały pogląd, który perfekcyjnie ujęła szlachecka pamiętnikarka Wirydianna Fiszerowa.
Jak pisała, do samego końca wierzono, że „nie byłoby kawałeczka chleba w Europie, gdybyśmy nie dostarczyli zboża”. Tak więc „w słodkim przekonaniu, że o nasze ocalenie troszczy się świat cały, polegaliśmy na nim w tym względzie”.
Reklama
Spóźnione przebudzenie
Ze snu zaczęto się budzić dopiero w 1772 roku, po pierwszym rozbiorze, gdy mit bezpieczeństwa i nienaruszalności szlacheckiego państwa legł w gruzach.
Nie było to jednak wcale przebudzenie szybkie ani chętne. Skrajnie konserwatywna konfederacja barska, zawiązana przeciwko Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu, na poły nielegalny sposób przyjęcia Konstytucji 3 maja, ograniczone poparcie dla Ustawy Rządowej na sejmikach, konfederacja targowicka – każdy z tych epizodów pokazał, jak bardzo szlachta pragnęła wierzyć, że wszystko powinno i może zostać po staremu.
Zanim faktycznie przyszło otrzeźwienie, na ratunek było już o wiele zbyt późno.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.