W momencie wybuchu II wojny światowej Klementyna Mańkowska mieszkała wraz z mężem w Wielkopolsce. Jedna z najlepszych agentek polskiego wywiadu pochodziła jednak z Kresów. Hrabina wychowała się w zamku w Wysuczce. Po IV rozbiorze Polski przez dwa lata nie miała kontaktu z najbliższymi. Dopiero jesienią 1941 roku pojechała w rodzinne strony. Tam dowiedziała się od brata Tadeusza, jak wyglądały realia sowieckiej okupacji. Jego relację przytoczyła we wspomnieniach zatytułowanych Moja misja wojenna.
Z daleka zamek wyglądał tak samo jak niegdyś, ale kiedy zbliżyliśmy się do niego, jakież zobaczyliśmy zniszczenia! Nie było drzwi ani okien, parkiety pozrywano. Po meblach nie pozostało najmniejszego śladu, zniknęły wielkie szafy biblioteczne.
Reklama
„W ziejącej pustce nie było już niczego”
Chodziliśmy z Tadziem od pokoju do pokoju z nadzieją, że jednak coś znajdziemy, ależ skąd! W ziejącej pustce nie było już niczego. Ocalały jedynie schody, te w hallu i te, które prowadziły do mojej wieży, wieży duchów. Tam postanowiliśmy odpocząć.
– No cóż, mój kochany, to zdumiewa – powiedziałam sarkastycznie – opowiedz, jak to się stało.
– Tak, opowiem ci wszystko po porządku. Lepiej będzie, jeżeli ja to zrobię, a nie mama… Dla niej to byłoby zbyt przykre.
Kilka dni przed pierwszym września 1939 roku – zaczął Tadeusz – wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że wojna jest bliska. Oczywiście sądziliśmy, że nie potrwa długo i że zakończy się klęską Niemców.
Takie duże państwa jak Francja, Anglia i Polska, pozostające w sojuszu militarnym, nie mogą się ugiąć przed wrogiem, o którym mówiono, że wszystko u niego jest blefem, a czołgi ma z papieru.
Niestety rzeczywistość okazała się całkiem inna. Zaskoczyło nas masowe i szybkie wycofywanie się polskich armii. Ciągle mieliśmy nadzieję na francuski atak od zachodu i zmianę sytuacji na froncie polsko-niemieckim.
Reklama
Wkroczenie Sowietów
Koło 14 września odebraliśmy telefon od starosty z Borszczowa z prośbą o zakwaterowanie generała i jego sztabu. Papa oczywiście się zgodził. Dwie godziny później przyjechał generał ze swoim sztabem, składającym się z jego żony, córki, ich służącej i trzech psów myśliwskich. W innych samochodach zobaczyliśmy pułkownika i majora z żonami oraz kapitana-adiutanta z rodziną. Na końcu procesji wlokła się ciężarówka pełna kufrów i waliz.
Taki więc miałby być sztab?! Byliśmy wstrząśnięci i zszokowani w najwyższym stopniu. W chwili, kiedy Polska walczyła o przetrwanie, a tylu żołnierzy i oficerów dawało dowody prawdziwego poświęcenia i bohaterstwa, ta grupka uciekinierów ośmielała się przedstawiać jako sztab!
W niedzielę 17 września, o szóstej rano, przybył do zamku jakiś zziajany nieznajomy i oznajmił, że bolszewicy przekroczyli granicę i już zajmują Borszczów oraz kierują się na Czortków, utrzymując, że przychodzą nam z pomocą. Starosta Borszczowa został tymczasem aresztowany.
Pancerne jednostki kierowały się naprzód, głosząc: „Idziemy walczyć z Niemcami!”. Równocześnie słyszeliśmy strzelaninę i artyleryjską kanonadę. To nie mogło być „z Niemcami”, ponieważ Niemcy byli jeszcze daleko od naszego regionu. A więc kto strzelał i do kogo strzelano?
Reklama
Stacjonujący u nas generał rozkazał kapitanowi, żeby udał się do Borszczowa i spróbował rozpoznać sytuację. Główna droga była kompletnie zablokowana czołgami i innymi oddziałami bolszewickich żołnierzy.
„Więc to nie przyjaciele przekroczyli granicę”
Kapitan wziął mnie na przewodnika. Postanowiliśmy, że pojedziemy dróżkami przez pola. Żona kapitana i jego siostra zabrały się z nim, bo bardzo chciały zobaczyć bolszewików na własne oczy. Około kilometra za wsią wpadliśmy wprost na kolumnę tankietek, która kierowała się na Wysuczkę. Nasz kapitan wysiadł z samochodu i usiłował wypytywać żołnierzy z konwoju o ich zamiary.
W końcu, kiedy przejechało wiele tanków niezwracających uwagi na znaki polskiego kapitana, jeden z ostatnich się zatrzymał. Żołnierz, który z niego wysiadł, skierował się do nas, mierząc z karabinu i wrzeszcząc: Ruki wwierch! Wyrwał kapitanowi rewolwer z kabury, a nam kazał wysiąść i iść pod lufami karabinów wycelowanymi w nasze plecy.
Kapitan usiłował wyjaśniać, że wysłał go generał dla nawiązania kontaktów z sowieckim dowództwem. Na to kazano mu wsiąść do furgonetki pełnej żołnierzy, która kierowała się do Czortkowa, podczas gdy obie kobiety i ja mieliśmy wracać do domu pieszo.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Koło godziny piętnastej zamek został otoczony, a generał i inni wojskowi aresztowani. Więc to nie przyjaciele przekroczyli granicę. Teraz już wiedzieliśmy, co myśleć, na co jesteśmy narażeni.
„Bierzcie wszystko, co chcecie, teraz to jest wasze!”
Co robić? Przede wszystkim trzeba było ukryć broń. W nocy papa, Władek, nasz szofer, i ja zakopaliśmy w parku wszystkie strzelby i karabiny myśliwskie oraz amunicję. I spodziewaliśmy się, że osoby cywilne zostaną oszczędzone. Codziennie jakieś patrole sowieckie przychodziły do zamku, szukały broni. Trzeba przyznać, że żołnierze z tych patroli zachowywali się na ogół poprawnie.
Reklama
Nieszczęście spadło 21 września. W zamku pojawił się oddział żołnierzy z oficerem na czele. Po nowej rewizji nakazali papie zabrać trochę niezbędnych rzeczy i wsiąść do czekającego samochodu. Przed odjazdem oficer powiedział mamie, że to tylko na kilka dni i że wkrótce papa wróci. Biedny papa nie powiedział ani słowa. Pojechał i już nigdy go nie zobaczyliśmy.
Nazajutrz przyjechał jakiś komisarz ludowy z eskortą. Zwołał ludzi z wioski i powiedział: „Bierzcie wszystko, co chcecie, teraz to jest wasze!”. Możesz sobie wyobrazić, jak to się odbyło. Chłopi rzucili się natychmiast na oborę. Wyprowadzili wszystkie krowy i walczyli o nie pięściami, widłami, łopatami, wszystkim, co im wpadło w rękę.
Po godzinie sprawa była załatwiona. Potem przyszła kolej na barany, konie, świnie, a w końcu na drób. Na zakończenie opróżnili spichrze ze zboża. W ciągu kilku godzin nic nie zostało. Trzeba dodać, że zostawili mamie jedną krowę i jednego konia. „To dla naszej ukochanej pani” – powiedział Dmytro, najstarszy wieśniak.
Siedząc na murku przy wjeździe do gospodarstwa, mówiłem sobie, że to szczęście, iż skorzystali z tego nasi kochani wieśniacy, a nie te bolszewickie dzikusy. Byłem gotów pomóc im w grabieży, ale nie miałem odwagi.
Reklama
Ojciec wywieziony do Kozielska
Wiadomości o papie były niejasne. Wiedzieliśmy tylko, że do końca października trzymali go w więzieniu w Borszczowie, w którym wszelkie odwiedziny były zabronione. Stamtąd został przewieziony do Czortkowa, a później do Tarnopola, gdzie znalazł się w tym samym więzieniu co stryj Wiktor.
W tym czasie mamie wielokrotnie proponowano, aby razem z Pilecią i ze mną wyjechała do Rumunii, ale za każdym razem odmawiała, ciągle licząc na powrót papy. „A gdyby wrócił i zastał pusty dom?” – pytała.
W listopadzie dotarła do nas wiadomość, że wielki konwój wszystkich więźniów został wysłany do Kozielska – jednego z najbardziej ponurych więzień Związku Sowieckiego. Tam wszelki ślad po wszystkich więźniach zaginął.
Na początku grudnia zamek został oficjalnie zarekwirowany i miał służyć za bazę dla przejeżdżających oddziałów. Zostawiono nam dwa pokoje: pokój Pileci i wielki pokój dziecinny dla mamy, dla Jagi, która nie chciała nas opuścić, i dla mnie. Współzamieszkiwanie z oficerami przebiegało bez zgrzytów. Wieczorem mama schodziła do salonu, gdzie akompaniowała chórowi żołnierzy, grała na fortepianie piękne melodie rosyjskie i ukraińskie.
Reklama
Groźba deportacji
Dzięki wieśniakom niczego nam nie brakowało. Nie było dnia, żeby ten czy ów nie przyszedł nas odwiedzić, dowiedzieć się o nasze zdrowie, przynieść świeżego mleka od „naszych” krów, jakiegoś mięsa lub kurę do ugotowania.
W styczniu oddziały wojskowe opuściły nas. Wtedy zaczęły się sowieckie naciski na radę miejską i na całą ludność. „Dlaczego jeszcze ich nie wyrzuciliście? – krzyczeli. – Jak długo zamierzacie trzymać swoją carycę na zamku? Jeżeli to dłużej potrwa, wyślemy was razem z nią na Syberię”.
Pewnego dnia, pod koniec miesiąca, kilku członków rady miejskiej przyszło nas zawiadomić, że jesteśmy, mama i ja, na liście do szybkiej deportacji. Postanowiono, że odbędzie się to na początku lutego. „Wyjedźcie byle gdzie – namawiali – daleko stąd, dopóki jest jeszcze czas! Chcielibyśmy wam pomóc, ale jesteśmy wobec nich bezsilni”.
Wyjechać? Dokąd? Jak? Z naszym jednym koniem i jedną krową? Pociągiem? Niemożliwe, zatrzymano by nas na dworcu. Ponadto nie mieliśmy pieniędzy. Była jedna rodzina żydowska w Jezierzanach, która proponowała, że nas przyjmie, ale to było zaledwie dziesięć kilometrów od Wysuczki, więc nie dość daleko. Wszyscy wokoło zaczęli szukać wyjścia. W ciągu dwóch dni i dwóch nocy piękne blond włosy mamy posiwiały. „Niebo nam pomoże. Niebo…” – powtarzała.
Ucieczka z Wysuczki
Trzeciego dnia dobre wyjście spadło rzeczywiście jak z nieba. Żona dawnego popa z Wysuczki, ojca Oleksija, przyszła odwiedzić mamę. Kilka poprzednich dni spędziła u swojego ojca, proboszcza Głęboczka, mieszkającego pięć kilometrów od nas. Ojciec Oleksij został przeniesiony w 1938 roku z Wysuczki do Horodenki, o sto kilometrów na południe.
Dowiedziawszy się o naszych trudnościach, jego żona natychmiast zaproponowała, że nas zabierze do Horodenki. „Pojedziemy nocą – powiedziała – żeby nas nikt nie widział”.
Reklama
Pilecia miała zostać we wsi z Jagą, krową i koniem. Trzeba było szybko zapakować trochę niezbędnych rzeczy, trochę ciepłej odzieży, bo mróz był czterdziestostopniowy. Pilecia i Jaga ze łzami w oczach wsadziły nas do sań pełnych słomy i nakrytych baranimi skórami. Nie obawialiśmy się więc mrozu.
Wyjechaliśmy około drugiej w nocy i dojechaliśmy na plebanię Oleksija o czwartej po południu. Co za niespodzianka dla tego dobrego proboszcza! W drodze postanowiliśmy, że mama będzie ciocią Ireną Pawluk, a ja jej synem Danyłem.
Oleksijowie wiele ryzykowali. Gdyby ktoś ich zadenuncjował, oznaczałoby to Sybir tak dla nich, jak i dla nas. Na szczęście nikt nie znał nas w tej odległej wiosce. Mama, w chustce na głowie, w wielkich botach i wiejskim ubraniu, była nie do poznania.
Trzeba było zrezygnować z dobrych manier przy stole. Trzeba było żegnać się innym znakiem krzyża – z prawego ramienia na lewe – i przypadkiem się nie pomylić. Trzeba było zaniechać polskiego i rozmawiać tylko po ukraińsku. Można się do wszystkiego przyzwyczaić, kiedy trzeba!
Reklama
Źródło
Artykuł stanowi fragment wspomnień Klementyny Mańskowskiej Moja misja wojenna. Ich nowe wydanie ukazało się w 2022 roku nakładem Domu Wydawniczego Rebis.