Wiele jest relacji i dramatycznych świadectw z powstańczych walk i niewyobrażalnej gehenny ludności cywilnej postawionej w sytuacji bez wyjścia. Najbardziej poruszające wydają się jednak losy rannych, zarówno powstańców, jak i cywili – oraz tych, którzy próbowali nieść im pomoc.
Lapidarnie ujął to Jan Józef Lipski „Grabie”, opisując ewakuację powstańczego szpitala, zaciekle bombardowanego w wyniku oznaczenia go znakiem Czerwonego Krzyża (tak, w wyniku!): „Wszystko inne co poza tym w Powstaniu przeżyłem, wydaje mi się mimo wszystko mniej ważne”.
Reklama
Niemcy polowali na sanitariuszki
Nie trzeba tu wielkiej wyobraźni: żołnierz w bitewnym amoku, niesiony falą adrenaliny, biegnie, kryje się, celuje, strzela, strzela i w końcu pada. Jeśli nie stracił przytomności, minie jakiś czas, nim poczuje lepkość wyciekającej krwi, nim napłynie szarpiący trzewia ból.
Po dłuższej chwili dotrze do niego, że nie może się ruszyć. I to nie dlatego, że zewsząd razi ogień nieprzyjaciela, a drogę zamykają zasieki. Jedyną nadzieją jest teraz dla niego młodziutka dziewczyna, sanitariuszka, której może uda się doczołgać do miejsca, gdzie leży, opatrzy ranę, zatamuje upływ krwi, a potem może będzie próbowała odciągnąć go w bezpiecznie miejsce, pod warunkiem, że nie trafi w nią inna seria z ckm-u, pocisk z karabinu, granat z granatnika.
Przerażające są statystyki ofiar wśród sanitariuszek, ledwie przeszkolonych na kursach pierwszej pomocy. Próbując ratować rannych, nie mogły liczyć na to, że Niemcy wstrzymają ogień, widząc na ramieniu opaskę z czerwonym krzyżem, raczej z uciechą będą na nie polować, wiedząc, że z tej strony nie ma zagrożenia, bo nie mają one broni.
Szpitale tylko z nazwy
Szpital powstańczy to tylko termin będący w bieżącym użyciu – tak naprawdę niewiele miał wspólnego z wyobrażeniem specjalistycznego budynku przeznaczonego do leczenia chorych.
Na początku powstania było ich kilka, ale wkrótce uległy zburzeniu, a rannych trzeba było przenosić do pomieszczeń prowizorycznie przystosowanych do zabiegów. Często były to mieszkania, a najczęściej komórki piwniczne, w których opatrywano rany, wykonywano amputacje, a ksiądz czynił ostatnie namaszczenia.
Lekarze, których do takiego pokłosia walk jest za mało, padają ze zmęczenia, brak jest środków opatrunkowych, środków znieczulających, nie mówiąc o krwi do transfuzji.
Reklama
Chirurdzy operują przy świetle lampy naftowej lub karbidówki. Dramatyczne wybory – trzeba wybierać spośród rannych tych, którzy mają szansę przeżycia, a pozostałym zostawić tylko słowa pociechy i komunię świętą bądź ostatnie namaszczenie.
Piwniczne korytarze przenoszą jęki cierpiących, rzężenie konających, głośne przywoływanie personelu przez tych, którzy bólu znieść nie mogą… A do tego nieustający ostrzał, bombardowanie.
Szpital ulokowany początkowo w klasztorze Sióstr Zmartwychwstanek na Krasińskiego ewakuowany był i przenoszony z rannymi kilkakrotnie. Jakże blado wypada przywołanie dantejskiego piekła. A to przecież w powstaniu jeszcze nie najniższy jego krąg.
Niemieckie zbrodnie na rannych
Szpitale i prowizoryczne lazarety z oczywistych względów padały łupem jednostek niemieckich i współdziałających z nimi oddziałów ukraińskich, azerskich, kozackich i innych, potocznie nazywanych „kałmukami”. Często pacjenci byli likwidowani bez dzielenia na mniej lub bardziej rannych, czasami po prostu podpalano szpitale.
Reklama
W początkowej fazie powstania, kiedy powstańców traktowano jako niemających praw bandytów, wyłuskiwano ich spośród innych pacjentów i zabijano na miejscu. W późniejszym okresie chodziło raczej o wyeliminowanie niezdolnych do ewakuacji, grabież mienia i… zaspokojenie odwiecznego żołnierskiego głodu kobiet. Przekaz o tym kręgu piekła należałoby aplikować tym, którzy tak lekko mówią: „ofiary były nieuniknione” albo „to była wojna, na wojnie tak się dzieje”.
„Odniosłem straszne wrażenie”
„Któregoś dnia wybraliśmy się (…) do szpitala na Krechowiecką, żeby odwiedzić rannego kolegę. Szpital mieścił się w piwnicach. Ranni leżeli prawie w zupełnych ciemnościach, niektórzy straszliwie okaleczeni. Twarze apatyczne, zrezygnowane, naokoło słychać było jęki. Odniosłem straszne wrażenie. Zacząłem się bać, by samemu nie dostać się do tego piekła. Postanowiłem, że już nigdy więcej do szpitala nie pójdę” – wspominał Zbigniew Szydelski.
Przed powstaniem na terenie Żoliborza, Marymontu i Bielan nie było szpitala, ale w pierwszych dniach sierpnia działały już trzy szpitale polowe w przystosowanych do tego różnych budynkach oraz ponad 20 punktów opatrunkowych i pomocy medycznej – w mieszkaniach i pomieszczeniach piwnicznych.
Jak szacuje historyk, Karol Mórawski, wykonano około 780 operacji, opatrzono, pielęgnowano ponad 3000 rannych. Jednym z nich był Jędrek. Gdzie opatrywano jego ranę, tego nie wiem, ani tego, co się z nim działo później. Jego syn pamięta, iż ojciec mówił coś o niegojącej się ranie – było zagrożenie amputacji i dopiero w stalagu został jakoś wyleczony. Gdyby zachowały się rejestry rannych…
„Natrafiliśmy na straszliwe ślady obecności własowców”
Trudno jednak do takich danych dotrzeć. Paradoksalnie łatwiej już odszukać informacje o zmarłych niż o tych, którzy przeżyli. W internacie na Czarnieckiego, po tym, jak chłopcy odeszli do powstania, utworzony został punkt opatrunkowy, który w późniejszym okresie zintensyfikowanych walk został przeniesiony do fortu Sokolnickiego, spełniającego funkcję szpitala i schronu.
Gdyby ranny Jędrek trafił na Czarnieckiego, być może kierowniczka internatu, pani Luśniak, odnotowałaby to w swoim opisie dziejów internatu. Gdziekolwiek leżał Jędrek, musiały dochodzić do niego wieści o bestialskim traktowaniu rannych i ludności cywilnej.
„Natrafiliśmy na straszliwe ślady obecności własowców (…). Zwłoki były nagie, zmasakrowane, kobiety z poobcinanymi piersiami, dzieci z roztrzaskanymi główkami. Ciała leżały jedne na drugich. (…) Przez trzy dni grzebaliśmy zwłoki pomordowanych na podwórzu przy bloku na Gdańskiej” – to ze wspomnień Piotra Badmajewa.
„Szerzą się choroby i śmierć”
Pod koniec powstania, kiedy walki gwałtownie się nasiliły, na grzebanie zmarłych czasu już nie starczało:
Reklama
Istne piekło ujrzeliśmy dopiero w parku Żeromskiego na fortach. Skłębione skupiska najrozmaitszych warstw społecznych, żyją w warunkach rozpaczliwych. Głód maluje się na szarych, wynędzniałych twarzach. Wiele osób poza wodą od kilku dni nie miało nic w ustach. Opłakany stan dzieci krzyczy o pomoc.
W cuchnących, wilgotnych dołach koczuje na gołej ziemi około 2500 ludzi. Brak wody, pomocy lekarskiej. Szerzą się choroby i śmierć. Słyszymy zewsząd błagania o kuchnię, żywność i izbę izolacyjną dla chorych. Przy akompaniamencie muzyki rwących się pocisków, ze ściśniętym sercem, opuściliśmy to koszmarne getto.
Przeczytaj również o tym dlaczego powstanie warszawskie wybuchło właśnie w sierpniu 1944 roku?
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Wojciecha Brańskiego pt. Jędrek’44. Ukazała się ona nakładem wydawnictwa Bellona.
Historia zapomnianego powstańca
Tytuł oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów i skrócony.
2 komentarze