Matthew „Ollie” Ollerton wstąpił w szeregi Royal Marine Commandos w wieku zaledwie 18 lat. Brytyjczyk wziął udział w misjach w Irlandii Północnej oraz Iraku podczas operacji Pustynna Burza. Później trafił do Special Boat Service. Aby dostać się do elitarnej jednostki musiał w połowie lat 90. przejść wielomiesięczną selekcję. Wymagania, jakie stawiano kandydatom na komandosów opisał w książce pt. Break Point. Żołnierz Sił specjalnych o sile, odwadze i przetrwaniu.
Żeby móc się zgłosić do selekcji Sił Specjalnych, trzeba mieć zaliczoną turę operacyjną i co najmniej dwa lata służby wojskowej. Nawet spełnienie tych warunków o niczym jeszcze nie przesądza, bo przełożony może odrzucić wniosek kandydata, który jego zdaniem dobrze nie rokuje. To mi nie groziło – mój przełożony z radością podpisał raport, bo nie mógł się doczekać mojej klęski. Boże, ależ miałby uciechę!
Reklama
Niesamowity wycisk
Do zameldowania na selekcję w Poole zostały mi cztery tygodnie, które spędziłem, ćwicząc terenoznawstwo i dalekie marszobiegi z pełnym obciążeniem, kiedy więc tam jechałem, byłem w naprawdę niezłej kondycji fizycznej. Rozkaz wyznaczał spotkanie o szóstej rano przy łodziowni, mieliśmy mieć ze sobą kawałek liny i oponę, które musieliśmy zorganizować sobie sami.
Zebrała się tam spora gromada kandydatów, na którą patrzyłem z lekkim przerażeniem. Sami superżołnierze, skupieni, niektórzy potężni, napakowani, inni spoglądający przerażająco zimnym wzrokiem… „Kurwa mać, co ja tutaj robię? Autobusy pomyliłem czy co?”. Po raz pierwszy zaświtała mi w głowie niepokojąca myśl, że mogę nie dać rady.
Od razu na początku dowiedzieliśmy się, po co ta opona i do czego potrzebna jest lina: opona wisiała na linie, którą trzeba było przywiązać z tyłu do pasa i ciągnąć za sobą, gdziekolwiek się udamy: po trawie, piasku, przez krzaki, wodę, błocko – wszędzie. Na selekcję składały się testy sprawnościowe, marsze z obciążeniem i marsze na orientację. Wszystko po to, aby nas zaznajomić, czego będzie się od nas wymagało w służbie, jeśli przejdziemy selekcję.
Przez te dwa tygodnie dostaliśmy w dupę po prostu niewiarygodnie, niemal nie spaliśmy i nigdy nie było wiadomo, co nas czeka za chwilę. Maszerowaliśmy po wzgórzach, mnóstwo pływaliśmy składanymi kajakami, czasami pokonując nimi imponujące dystanse w przyboju. Ledwie zdążyliśmy zasnąć, zaczynało się „docieranie” – półżywych i śniętych poddawano nas ekstremalnym próbom fizycznym i psychicznym.
Sprawdzian spostrzegawczości
Któregoś dnia zaprowadzili nas do hali i kazali się umyć i ogarnąć. Kiedy wróciliśmy, ogrzewanie było rozkręcone na cały regulator, a nas usadzono w rzędzie za stolikami i polecono nam uważnie śledzić wózek widłowy przerzucający pomalowane na różne kolory beczki z jednej sterty na drugą. Mieliśmy zapamiętać każdą beczkę, w jakiej kolejności i skąd dokąd była przeniesiona. To miała być symulacja obserwacji działań w składzie broni chemicznej na Bliskim Wschodzie. Proste, prawda?
Ale nie dla człowieka od czterech dni gonionego bez przerwy, zmęczonego, głodnego, zmarzniętego, który nagle miał okazję się umyć, a teraz musi siedzieć w tym upale i jaskrawym świetle bez ruchu. Jedyne, czego w takiej sytuacji chce organizm, to spać, a tymczasem trzeba być czujnym, zapamiętywać beczki, którymi żonglowano bez ładu i składu, bo tego wymaga zadanie obserwacji.
Reklama
Każda wiadomość zebrana w tym czasie mogła być na wagę złota – tylko nikt nie miał pojęcia, czego szukamy. Co chwila słychać było głuchy stuk – to kolejny zasypiający walił czołem w blat stolika.
„Liczy się zawziętość, dążenie do celu”
Każdy żołnierz zgłaszający się na selekcję jest przekonany o swojej dobrej kondycji fizycznej. I gdyby polegała ona tylko na wysiłku fizycznym, pewnie wszyscy by ją zaliczyli. Dodano więc zupełnie inny poziom wyzwania: tortury psychiczne. Pozbawiano nas snu, jedzenia, zmieniano normy zadań w trakcie ich wykonywania.
Żeby przejść selekcję, nie trzeba być wcale najsilniejszym czy najsprawniejszym – liczy się zawziętość, dążenie do celu, choćby nie wiem co. Nie chodzi o wyprzedzanie wszystkich w biegu, chodzi o to, żeby dotrzeć na miejsce.
Naturalną skłonnością samca alfa – a w wojsku ich nie brakuje – jest przechwalać się swoimi zdolnościami. Ale chęć bycia na czele stada dotyczy bardziej twojego ego niż czegokolwiek innego. Po co się wyrywać, pchać innym przed oczy? Gdy tylko ktoś zaczyna się wybijać, może liczyć na wnikliwą uwagę zwłaszcza tych, którzy szukają w nim wad i niedoskonałości. Ale oczywiście trzeba pamiętać, że ostatnich gryzą psy, ostatnim więc też nie warto być.
Reklama
W Siłach Specjalnych przykłada się wielką wagę do tego, żeby się nie wybijać z tła. Opinia publiczna ma wypaczony obraz żołnierzy wojsk specjalnych, bardzo daleki od rzeczywistości. Kiedy cywil wchodzi do baru pełnego żołnierzy i widzi grupę drących ryja dwumetrowych mięśniaków, to oczywiście z góry zakłada, że to „spece”. Nic bardziej mylnego. Jeśli chce spotkać tam żołnierza jednostek specjalnych, niech szuka żylastego kurdupla, siedzącego nad kuflem w najciemniejszym kącie.
Spotkanie na środku jeziora
Pewnego dnia podczas selekcji maszerowaliśmy bez końca ze składanymi kajakami na ramionach. Wieczorem doszliśmy do obozu i słyszymy: „Dobra, chłopaki, dosyć na dzisiaj. Kąpcie się i spać, póki możecie”.
Ledwie zamknąłem oko, obudziło mnie głośne walenie pięścią w drzwi. Zapaliliśmy światło i wówczas na środku pokoju zauważyliśmy wrzuconą pod drzwiami kopertę. Ktoś ją otworzył i przeczytał, że za kwadrans mamy się zameldować w punkcie, którego koordynaty podano na kartce. Zebraliśmy się wokół mapy, próbując odnaleźć ten punkt, ale podana pozycja nie miała sensu – to był środek pobliskiego jeziora! Pokręciliśmy głowami, czego to te sukinsyny nie wymyślą, po czym około trzeciej w nocy pobiegliśmy nad brzeg jeziora i… popłynęliśmy na jego środek.
Pluskaliśmy się w tym jeziorze, czekając na następne rozkazy, i w końcu, jak nam już prawie klejnoty odmarzły, w środku między nami z wody wychynęła głowa w masce płetwonurka. Ktokolwiek to był, bez słowa podał nam plastikową tabliczkę, na której dermatografem namalowane były kolejne koordynaty – i zniknął z powrotem w odmętach.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Byłem tak niewyspany, że nie miałem pewności, czy mi się to nie śni. Myślę, że dowództwo selekcji turlało się ze śmiechu, wymyślając kolejne zwariowane próby. Z drugiej strony jednak, wojna jest nieprzewidywalna i sam się przekonałem, że człowiek często napotyka nie mniej surrealistyczne sytuacje.
„Zwracać uwagę na każdy detal”
Wojowanie na sposób piechoty morskiej to była czerwona mgła przed oczyma i sto na godzinę głową naprzód. Tu było zupełnie co innego. Pewnej nocy maszerowaliśmy, a obok nas przejechał samochód. Za następnym rogiem był punkt kontrolny, na którym każdego z nas pytali o numer rejestracyjny tego samochodu. Nikt nie miał pojęcia. Za karę dostaliśmy najgorszy wycisk, jaki pamiętam z całej selekcji.
Reklama
– Macie takie rzeczy, kurwa, zapamiętywać! To jest jebana rzeczywistość, panienki! Obudźcie się, do kurwy nędzy! – wrzeszczał przez cały czas główny instruktor. To nam przez cały czas wbijano do głów: zwracać uwagę na każdy detal, choćby wydawał się drobny i mało znaczący. Nieważne, że sam nic nie znaczy, ale może pasować do większego obrazka i decydować o jego rozpoznaniu. Mieliśmy stale zauważać i zapamiętywać wszystko, co się wokół nas dzieje.
Po tych wcirach za punkt honoru wziąłem sobie zapamiętywanie numerów rejestracyjnych wszystkich przejeżdżających samochodów. Tak mi to weszło w nawyk, że do dziś łapię się na tym, że czytam tablice rejestracyjne. Selekcja potrafi takie rzeczy znakomicie utrwalić. Służba w Siłach Specjalnych polega na tym, żeby się bez przerwy sprawdzać w najgorszych warunkach, a działania w dżungli to absolutny szczyt piramidy pod tym względem.
Zielone piekło
Dżungla jest gorąca, duszna, wilgotna, a kiedy pada – czyli co chwila, bo las tropikalny nie od parady nazywa się „lasem deszczowym” – staje się zielonym piekłem. Jest olbrzymia, a jednocześnie strasznie klaustrofobiczna, bo działa się tam pod sklepieniem koron wysokich drzew i wśród gęstej roślinności. Jest ostro, a warunki są brutalne – dżungla dzieli ludzi na tych, którzy są zdolni operować w tym niewiarygodnie trudnym środowisku, i tych, którzy nie są w stanie. To nie jest teleturniej „Jestem gwiazdą, zabierzcie mnie stąd!”.
W czasie aklimatyzacji i szkolenia do działań w dżungli co rano dostawaliśmy na rozgrzewkę wycisk na plaży, po czym przerzucali nas śmigłowcem do planowanych na dany dzień zadań. Jedynym luksusem była szczoteczka do zębów i trochę pasty – poza tym wolno było mieć tylko sprzęt przydziałowy.
W dżungli nie organizuje się nocnych marszów, to jedyny czas, żeby trochę odpocząć. Ale zanim się zaśnie, trzeba sobie powiesić hamak – zadanie wcale nie takie proste w kompletnej ciemności – zdjąć mokry mundur, schować do plecaka i przebrać się w suche rzeczy.
Założyć na noc suche rzeczy po całym dniu taplania się w mokrym obrzydlistwie to jedno z najwspanialszych uczuć w życiu, to jakby założyć nienagannie skrojony garnitur od znakomitego krawca z Savile Row. Niestety, nawet po najdłuższej nocy przychodził znowu dzień, kiedy trzeba się zwlec z hamaka, zdjąć wspaniałe suche, niemal królewskie szaty i znów naciągnąć ten koszmarny, śmierdzący, mokry mundur ćwiczebny.
Reklama
Już samo otwarcie plecaka dostarcza silnych wrażeń – w twarz uderza odór potu i amoniaku. Może to zabrzmi melodramatycznie, ale ja naprawdę konieczność wbijania się w te śmierdzące łachmany zapamiętałem jako jedną z najgorszych rzeczy, jakich doświadczyłem w życiu.
„Dżungla doprowadza każdego do kresu wytrzymałości”
Jedynym sposobem, żeby to znów zrobić, była wizualizacja, którą świetnie opanowałem. Wyobrażałem sobie, że zakładam świeżo wyprasowaną koszulę i parę dżinsów od Armaniego. „To najwspanialsze, najwygodniejsze dżinsy, jakie kiedykolwiek nosiłem” – wmawiałem sobie. „W nich wyglądam jak milion dolarów”.
Tylko odstawiając codziennie taki teatrzyk, mogłem się zmusić do wciągnięcia tych odrażających, cuchnących szmat. A zatem kwintesencja działań specjalnych to: cokolwiek robisz, najpierw oszukaj siebie, że robisz to z przyjemnością.
Dżungla doprowadza każdego do kresu wytrzymałości. To była prawdziwa żołnierka bez bajerów, cały czas karabin w rękach, cały czas krem kamuflażowy na gębie, zajęcia taktyczne, zajęcia z surwiwalu, obsługa broni, nawigacja – a wszystko do sześcianu trudniejsze niż gdziekolwiek indziej. Zwłaszcza nawigacja. Nie ma żadnych punktów orientacyjnych, wiosek, wież kościelnych, dróg, szkół – nie ma nic. Przez korony drzew w ogóle nie widać nieba, panuje wieczny półmrok, a widoczność nie przekracza dwudziestu metrów.
Reklama
Mapa to arkusz zadrukowanego na zielono papieru z siatką współrzędnych po brzegach, na której widać tylko poziomice – i tylko dzięki nim wiesz, czy idziesz tam, gdzie ci się wydaje, że powinieneś, bo odczytujesz z nich, czy teren się wznosi, czy opada. I do tego wszystkiego jeszcze cały dzień bezustannie poganiają cię instruktorzy.
Kluczowe znaczenie higieny osobistej
Trwa też bezustanna walka o zachowanie higieny i zdrowia. Działania w dżungli oznaczają wystawienie się na ukąszenia owadów, otarcia, skaleczenia, którymi należy się zajmować natychmiast, bo inaczej wda się zakażenie. Wilgoć w butach prowadzi do otarć, grzybicy, zapaleń skóry. Po paru tygodniach w dżungli stopy zamieniają się w dwa pokryte odłażącą skórą pieńki i chodzenie może się stać niemożliwe. Wielu marzących o karierze operatora Sił Specjalnych dżungla przekonała, że osobista higiena to coś, o co trzeba dbać, bo jej brak powali największego kozaka.
Konieczność ciągłego dbania o wygląd i czystość w koszarach była wkurzająca, ale jeśli służyła jakiemuś celowi, nie miałem nic przeciwko. Po starym odziedziczyłem nie tylko zamiłowanie do dobrych ubrań, ale i obsesję porządku. Stary miał kręćka na punkcie sprzątania i tego, żeby wszystko odkładać na swoje miejsce, dlatego przyszło mi to całkiem naturalnie. Dopiero w takim miejscu jak dżungla okazywało się, czemu to wszystko służy.
Tutaj brak nawyku dbałości o broń, o sprzęt lub o siebie oznaczał murowaną porażkę. Małe błędy, jak zaniedbanie broni czy nieprzyszycie w porę urwanego guzika przy kieszeni, mogły przynieść katastrofalne następstwa. Byle skaleczenie w mgnieniu oka przeradzało się w zagrażającą życiu infekcję, każda niewielka awaria sprzętu mogła wywołać mini kryzys – zawsze trzeba wszystkiego pilnować. Sprzęt i rzeczy osobiste trzeba uporządkować, zanim się w ogóle pomyśli o działaniach taktycznych.
Reklama
„Tylko najlepsi się nie poparzą”
Zespół wojsk specjalnych działa jak drużyna rugby lub futbolowa najwyższej ligi, jego działaniami kierują sami żołnierze, a nie stojący nad nimi oficer. Z tego powodu potrzebują tu ludzi obdarzonych intuicją oraz inicjatywą, zdolnych samodzielnie podejmować i wykonywać decyzje. Trzeba umieć myśleć w trakcie wykonywania planu, dostosowywać go do zmieniających się warunków, a wszystko pod olbrzymią presją.
O ile działania w górach odłupują żołnierską fasadę, to dżungla ją zburzy. Przebywanie w dżungli przypomina bycie owadem pod gigantycznym szkłem powiększającym i tylko najlepsi się nie poparzą. Kandydat do Sił Specjalnych, który przeżył dżunglę, jest sprawdzonym materiałem na operatora, ma w sobie to coś, czego ta służba wymaga.
„To tylko draśnięcie!”
Dalsze szkolenie składa się z wiosłowania, wysadzania, nauki alfabetu Morse’a, ćwiczeń desantów ze śmigłowca, zjeżdżania głową w dół po linie z dachu budynku i wpadania przez okna oraz oczywiście picia na umór. Niekoniecznie w podanej kolejności. Właśnie po to wstąpiłem do wojska i właśnie tak wyobrażałem sobie, że będzie. Kiedy dostaje się czarny mundur i oporządzenie, człowiek czuje się zapewne tak jak piłkarz czy rugbista, któremu po raz pierwszy wręczają koszulkę reprezentacji z godłem na piersi. Absolutny odlot.
Wiele szkoleń SBS jest prowadzone wspólnie z SAS, więc jak to w sportach zespołowych bywa, dochodzi do tarć i konkurencji, podobnych do tych między piechotą morską a spadochroniarzami. Różnica jest taka, że w SAS są ludzie zewsząd, dlatego na ogół nie znają się z poprzedniego życia. A dla żołnierza piechoty morskiej przejście do SBS jest naturalną koleją rzeczy, klasyczną progresją w zawodzie, większość z nas zna się z poprzednich jednostek. Kandydaci do SAS nam tego zazdroszczą.
Reklama
Szkolenie w „warunkach naturalnego bytowania” uczy nas, jak przeżyć w nieznanym terenie, budując szałas, oczyszczając wodę, polując improwizowanymi narzędziami na zwierzynę, którą potem trzeba zabić i oprawić. Pewnego razu instruktor, weteran z Irlandii Północnej, który przeżył tam atak bombowy – jeden z najtwardszych, najstraszliwszych sukinsynów, jakich w życiu poznałem – wyciągnął z przyczepy owcę, złapał ją za górną szczękę i odciągając głowę, z rozmachem wbił jej nóż w szyję, żeby poderżnąć gardło.
Owca nie wyglądała na najszczęśliwszą i trudno jej się dziwić, ale instruktor też zrobił nagle dziwną minę, ponieważ nóż przebił kark owcy i wbił mu się w udo. Patrzyliśmy zafascynowani na to widowisko rozgrywające się przed naszymi oczami: po tej chwili słabości instruktor wrócił jakby nigdy nic do demonstracji, ignorując fakt, że sikająca wokół krew nie pochodziła tylko z żył zwierzęcia. Facet był jak Czarny Rycerz z Monty Pythona i Świętego Graala: „To tylko draśnięcie!”.
Nocne wędrówki
Ledwie zdążyłem oskórować, ugotować i zjeść mojego baranka, gdy narzucono mi na głowę kaptur i wylądowałem w szopie, golusieńki, zgięty wpół, leżąc piersiami na stole, przy którym mnie postawili. Za sobą usłyszałem plaśnięcie naciąganej gumowej rękawicy i głos, który kazał mi się rozkraczyć, a zaraz potem zostałem spenetrowany.
Nie, to nie to, co myślicie, że skoro w piechocie morskiej się przebieraliśmy za panienki, to w SBS ta maskarada poszła o stopień wyżej. To tylko instruktorzy sprawdzali, czy czegoś nie przemycamy. Tak czy inaczej – nie polecam. A temu w rękawicy nie zazdroszczę.
Reklama
Wyrzuceni z powrotem na wzgórza kryliśmy się w dzień, a nocami, pod osłoną ciemności, wędrowaliśmy, pokonując znaczne dystanse, nawigując według gwiazd. Za każdym razem, gdy docieraliśmy do punktu kontrolnego, dosłownie znikąd pojawiał się człowiek, rozdzielał czerstwy chleb i stęchły ser, a także wyznaczał kolejny punkt kontrolny na jutrzejszą noc. Brzmi brutalnie, ale tak było. Ciągłe zagrożenie schwytaniem było okropnym uczuciem. Pamiętacie takie powiedzenie, że „ostatnich gryzą psy”?
Wcześniej, w trakcie szkolenia mieliśmy okazję zapoznać się z psami tropiącymi i ich atakami, ale w ochronnych ubraniach. Przed tymi ćwiczeniami zapowiedziano, nie owijając w bawełnę, że kogo złapią, znów spotka się z psami, ale tym razem tylko w tym, co ma na sobie.
Strach ma wielkie uszy
Choć w ciągu dnia nie maszerowaliśmy, to spać tak naprawdę się nie dało, byliśmy więc bardzo zmęczeni i bez przerwy napięci do granic możliwości. W ciągu nocy wielokrotnie słyszeliśmy latające w górze śmigłowce, widzieliśmy światła przeczesujące teren gdzieś w pobliżu, ujadające psy, ruch ciężarówek w terenie, komendy i nawoływania patrolujących teren wojsk.
Oni też przechodzili swoje szkolenie i też mieli swój cel – za wszelką cenę złapać przemykającego kandydata na „speca”. A nawet gdyby ich tam nie było, pewnie i tak byśmy ich słyszeli, bo strach ma wielkie uszy.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Matthew „Ollie’ego” Ollertona pt. Break Point. Żołnierz Sił specjalnych o sile, odwadze i przetrwaniu. Jej polski przekład ukazał się w 2023 roku nakładem wydawnictwa Bellona.