Matthew „Ollie” Ollerton od dziecka chciał zostać komandosem. Aby dołączyć do elitarnej formacji Special Boat Service musiał najpierw przejść morderczą selekcję, a następnie wyczerpujące szkolenie. W końcu po wielu miesiącach wysłano go na pierwszą akcję, która – jak sam twierdzi – była spełnieniem jego marzeń. Jej przebieg opisuje w książce pt. Break Point. Żołnierz Sił specjalnych o sile, odwadze i przetrwaniu.
Przez cały czas szkolenia, z którego znaczną część spędziłem na wieżach wiertniczych, ćwicząc działania antyterrorystyczne i odbijanie zakładników, byliśmy w tzw. pogotowiu trzydziestominutowym: o każdej porze dnia i nocy w ciągu trzydziestu minut od otrzymania sygnału na pager mieliśmy się zameldować gotowi do akcji.
Reklama
„Jest w tym coś z superbohatera”
Po jakichś siedmiu–ośmiu miesiącach od dołączenia do zespołu, któregoś weekendowego wieczora, włócząc się po Poole, usłyszałem sygnał pagera. Pomyślałem, że pewnie znów jakieś ćwiczenia. Ale wyświetlony na ekraniku kod nie pozostawiał wątpliwości: to była prawdziwa robota.
Trudno opisać podniecenie, jakie mnie ogarnęło, ale pomyślcie: włóczycie się po promenadzie od sklepu do sklepu, aż tu nagle macie się przebrać w czarny strój, pobrać broń i ruszać na akcję. Jest w tym coś z superbohatera.
Natychmiast pojechałem do bazy, gdzie mój sprzęt już czekał zapakowany i gotowy do drogi. Pobiegłem na odprawę. Na brytyjskie wody terytorialne wpłynął statek z ładunkiem narkotyków, zgodnie z informacjami wywiadu załoga była uzbrojona i niebezpieczna.
Ale my też, dlatego to właśnie nam powierzono tę robotę. Mieliśmy wziąć statek abordażem, opanować sytuację, po czym przekazać aresztowanych i statek władzom. Nie bałem się ani trochę, przecież właśnie po to wstąpiłem do tej służby, żeby robić takie rzeczy. Byłem gotowy na wszystko.
„Testosteron w nas buzował”
Nasz zespół został przerzucony na krążącą w pobliżu fregatę, na której mieliśmy zaczekać na ostateczne zatwierdzenie akcji i hasło do ataku. Ta perspektywa była dla nas strasznie frustrująca. My wszyscy, szesnastu świetnie wyszkolonych wojskowych specjalistów, wychodziliśmy z siebie, żeby już lecieć, płynąć, szturmować.
Testosteron w nas buzował, jedyne, czego się baliśmy, to że w ostatniej chwili odwołają akcję. Nie siedzieliśmy przecież przez te tygodnie, grając w karty, tylko codziennie odbywaliśmy podobne misje na ćwiczeniach.
Reklama
Planowaliśmy je i przedstawialiśmy na odprawach, aż wszyscy wiedzieli dokładnie, co i kiedy mają robić, gdy padnie rozkaz. Cały czas szykowaliśmy też wiele planów awaryjnych, bo na wojnie nawet najdoskonalsze plany giną od pierwszych wystrzelonych kul.
I wreszcie, ku naszej uldze, padł rozkaz: „Wykonać!”. Kilka sekund później siedzieliśmy w naszych MIB-ach, płynąc do celu pod osłoną ciemności, ubrani na czarno od stóp do głów, obładowani bronią, w moim przypadku był to karabinek automatyczny z celownikiem laserowym. To była realizacja moich marzeń – typ kariery, o której śniłem od dziecka, dokładnie to, z czego mój doradca zawodowy by się uśmiał.
„Mój świat zaczął się rozpadać na kawałki”
I w chwili, gdy to pomyślałem, silnik naszej łodzi zmniejszył obroty i zaczął się krztusić… „Nie no, ku*wa, proszę, nie rób mi tego! Nie w takiej chwili…”. Mój świat zaczął się rozpadać na kawałki.
Druga łódź była w porządku i szybko zniknęła w oddali. I oni, i my wiedzieliśmy, że jeśli nasz silnik nie zmartwychwstanie, to będą sobie musieli poradzić bez nas. Wszystkie te szkolenia, planowania, tyle ćwiczeń i prób – i co, wszystko na nic?! Nagle silnik zagrał znowu i ciągnął równo jakby nigdy nic.
Reklama
W Siłach Specjalnych zawsze przygotowuje się dwa plany. Jeden zakładający, że wszystko idzie znakomicie i według przewidywań. I drugi – na wypadek, gdy, jak to się u nas poetycko mówi, „gówno trafi w wentylator” – kiedy trzeba iść do przodu i mieć nadzieję, że będzie dobrze.
Zwykle operacja zakłada wejście o bladym świcie, żeby przy świetle dnia już tylko posprzątać, przekazać zatrzymanych oraz towar celnikom, a potem się ewakuować. Taka właśnie była moja pierwsza akcja. Droga na miejsce była dość daleka, ale w końcu w szarówce zauważyliśmy nasz cel. Była to duża łódź żaglowa, dwumasztowa, już od paru tygodni kotwicząca z dala od brzegu.
Z danych wywiadu wynikało, że mieli świeżą dostawę towaru, którego miało być na pokładzie całkiem sporo, mieliśmy nadzieję, że przeciwnicy – w naszym żargonie nie mówiło się „nieprzyjaciele”, tylko „iksy” – śpią smacznie i mocno.
– Uwaga, dwie minuty!
Niczego sobie pobudka
Wiedziałem, że już prawie jesteśmy na miejscu, i opadły mnie wątpliwości. „A jeśli nie śpią i przywitają nas silnym ogniem? A jeśli oberwę?” Musiałem się uporać z tym strachem, zdusić go i obezwładnić, żeby nie przeszkadzał skupić się na zadaniu nieporównanie bardziej skomplikowanym i trudniejszym od czegokolwiek, co widziałem w „zielonym” wojsku.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Nasza łódź miała dotrzeć na burtę pierwsza i ja miałem iść na przedzie. Nie, wcale nie dlatego, że byłem najlepszy czy najodważniejszy. Nic z tych rzeczy. Zostałem wypchnięty do przodu właśnie dlatego, że byłem nowy, najmniej doświadczony, gdyby więc coś się stało, to mała strata.
Dowódcą zespołu jest zawsze najbardziej doświadczony z jego członków, taki, który może najwięcej zdziałać dla reszty. Dlatego się go chroni i nigdy nie posyła przodem, bo kiedy nastąpi kontakt bojowy, to od jego doświadczenia będzie zależało ocalenie jak największej liczby członków zespołu.
Reklama
Ponieważ silniki naszych łodzi nie są zbyt głośne, dopłynęliśmy niewykryci i przeskoczyliśmy na pokład, stamtąd od razu do ładowni i do kubryka. Kopniakiem otworzyliśmy drzwi, rzuciliśmy granat błyskowy, który ma raczej dezorientować, niż okaleczać czy zabijać, i zaczęliśmy czyścić pomieszczenie. Wszystkie iksy mocno spały. Mój otworzył ślepia i zobaczył wylot lufy, a dalej gościa całego ubranego na czarno. Niczego sobie pobudka.
„To byli zatwardziali kryminaliści”
Właściwie to nawet było mi go żal. Siedział tu na tej łajbie miesiącami, nie schodząc na ląd, zrobił wielki dil i wyobrażał sobie lepsze życie, jakie za to kupi. A zamiast tego ujrzał bladym świtem czerwoną laserową plamkę na czole i jakiegoś palanta w kominiarce. W miarę jak wracała mu świadomość, w jego oczach narastał strach, panika, strata – facetowi świat się walił na głowę.
Ja miałem tylko dwadzieścia cztery lata, ten gość był ode mnie sporo starszy, gębę miał całą w bliznach i w ogóle wyglądał jak z sennego koszmaru. Pewnie gdybyśmy się spotkali w jakimś pubie, mógłby mi przywalić. Ale nie byliśmy w pubie i moja przewaga dawała mi cholerne poczucie władzy.
To byli zatwardziali kryminaliści, tacy, co już siedzieli w kiciu, ale w kubryku zaczęło cuchnąć moczem, a nawet gównem. I wcale im się nie dziwię, w końcu nie mieli pojęcia, cośmy za jedni. Równie dobrze mogliśmy być z konkurencyjnego kartelu i chcieć ich wszystkich rozwalić.
Reklama
Na szczęście zaskoczenie zadziałało i obyło się bez strzelania. Gdyby któryś z nich wyszedł na pokład na papierosa i nas zauważył, mogłoby być inaczej. Teraz leżeli w zasikanych łóżkach z rękami nad głową, ale równie dobrze mogli zdążyć złapać za broń i przywitać nas deszczem ołowiu. Możesz sobie planować działania, a te wszystkie plany mogą się zdać psu na budę. W Siłach Specjalnych, tak jak w każdym wojsku, nie wybierasz sobie przeciwnika. Ze wszystkimi, którzy cię atakują, musisz radzić sobie sam i tylko tym, co masz w tej chwili w ręku.
„Po prostu Matrix”
Do pewnego stopnia w takiej sytuacji nie ma się wyboru. Ale z drugiej strony, nie można na dłuższą metę pozwolić przeciwnikowi dyktować warunków. Jeśli chcemy wygrać, w pewnej chwili po prostu trzeba przejąć kontrolę. Kiedy zaczyna się presja, trzeba porzucić wszystkie nieistotne rzeczy i skoncentrować się na jednym – na zagrożeniu. Nikt od nas nie wymaga zachowania niewzruszonego, olimpijskiego spokoju – ważne jest umieć radzić sobie ze stresem.
Temu jednemu celowi służy cały trening żołnierza Sił Specjalnych. Człowiek odpowiednio przygotowany zapanuje nad wydzielaniem kortyzolu i nabędzie zdolności do widzenia wszystkiego w zwolnionym tempie.
To jakby na chwilę wchodzić do równoległego świata, a gdy jest po wszystkim, nigdy nie jest się w stanie ujrzeć tego ponownie w taki sposób jak w czasie walki. Po walce człowiek zachodzi w głowę: „Co się, u diabła, stało? To w ogóle nie wyglądało na rzeczywiste”. Dziwne uczucie, jakby się przechodziło gdzie indziej – no po prostu Matrix
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Matthew „Ollie’ego” Ollertona pt. Break Point. Żołnierz Sił specjalnych o sile, odwadze i przetrwaniu. Jej polski przekład ukazał się w 2023 roku nakładem wydawnictwa Bellona.