Przedwojenna Polska tonęła w ciemnościach, mieszkania były ciasne i wiecznie przepełnione, a dostęp do bieżącej wody czy kanalizacji stanowił rzadki rarytas.
Przedwojenne filmy utrwaliły wyobrażenie o mieszkańcach II Rzeczpospolitej zasiedlających przestronne, jasne i gustownie urządzone mieszkania, wyposażone w prąd i łazienki, a usytuowane przy ulicach zalanych światłem neonów. Takie domostwa rzeczywiście istniały. Ale na pewno nie były typowe.
Reklama
Powszechny głód mieszkaniowy
Polacy borykali się z permanentną ciasnotą i przeludnieniem. Na wsiach – zwłaszcza w województwa wschodnich – standardem były chylące się ku ziemi, prymitywne chatynki. W miastach akcja budowlana niemal stała w miejscu, a zdobycie własnych czterech ścian często graniczyło z cudem.
Już od pierwszych lat międzywojnia „głód mieszkaniowy” uchodził za jedną z największych bolączek codziennego życia, zwłaszcza w Warszawie i Łodzi, ale też innych dużych miastach. Na samym początku epoki dziennikarze ubolewali, że chodzi o „sprawę zupełnie beznadziejną”. I mieli rację, bo z roku na rok było tylko gorzej.
„Przynajmniej co czwarty mieszkaniec stolicy zajmował kąt u obcych ludzi” – wspominał rodowity mieszkaniec przedwojennego Powiśla, Włodzimierz Krzemiński.
Cała jego rodzina gniotła się w jednym pokoju. On na wspólnym łóżku z bratem, matka na wciśniętej obok otomanie. W tym samym pomieszczeniu nocował też obcy człowiek, sublokator. Kolejny podnajemca spał w kuchni. „Pierwszy raz we własnym, osobnym łóżku położyłem się dopiero w wojsku, w koszarach” – podkreślał Krzemiński.
Reklama
Łóżka na godziny
Podobnie wyglądała sytuacja setek tysięcy innych warszawiaków, a zwłaszcza przyjezdnych.
W jednopokojowych klitkach często gnieździło się nawet powyżej dziesięciu osób. Właściciele mieli najemców, najemcy sublokatorów, ci niekiedy jeszcze lokatorów trzeciego czy czwartego stopnia.
Cztery razy mniej niż dzisiaj. Statystyka mieszkaniowa
Skala kryzysu nie w pełni była widoczna w oficjalnych statystykach. Wielu sublokatorów zajmowało kawałki lokali nielegalnie, a przynajmniej – nieformalnie. Nikt więc nie miał interesu w tym, by zdradzać się z ich obecnością. Liczby i tak jednak robią wrażenie, zwłaszcza jeśli zestawić je z danymi z początku XXI wieku.
W 1931 roku w całym kraju było 6,4 mln mieszkań i 11,8 mln izb mieszkalnych. W 2011 roku – już 12,5 mln mieszkań (prawie dwa razy więcej, choć liczba ludności wzrosła o niespełna 19%) i 46,9 mln izb (ponad cztery razy więcej).
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
W 1931 roku na mieszkanie przypadało przeciętnie 4,9 osób, a na jedną izbę – 2,7 osób. Ciasnota na wsiach była nawet większa niż w miastach. Tam jedno mieszkanie zajmowało średnio 5,2 osób, a jedną izbę – 3,1 osób.
Na wsiach 51,4% wszystkich mieszkań stanowiły lokale jednoizbowe. W miastach – 36,5%. Ogółem w mieszkaniach mających nie więcej niż dwie izby gnieździło się 79,4% mieszkańców II Rzeczpospolitej.
Reklama
W 2011 roku było to już tylko 10,7%. Przed wojną tylko 8,7% osób zajmowało przestronne lokale znane z czarno-białych filmów: liczące 4 lub więcej izb. W 2011 roku było to już 69,5%. A przecież na tle Europy nawet dzisiaj Polska uchodzi za kraj trapiony wyjątkowym „głodem mieszkaniowym”.
Prąd czyli luksus?
W sytuacji gdy luksusem było posiadanie własnego łóżka, a odrębny pokój stanowił niedoścignione marzenie, niewiele myślano o postępach cywilizacyjnych. Nowoczesność wprawdzie docierała do Polski, ale nie wychodziła poza przedmieścia. A często nawet tam próżno było jej szukać.
O elektryfikacji kraju pisałem szeroko w osobnym tekście. W 1939 roku prąd dociągnięto do zaledwie 3% polskich wsi. Również 100 miast wciąż, jak komentował dziennik „Czas”, „tonęło w mrokach nafty”.
Instalacje elektryczne były rzadkie, a Polska znajdowała się pod tym względem w ogonie Europy. Jeszcze mniejsze było jednak rozpowszechnienie pozostałych elementów infrastruktury.
Reklama
Wodociąg dla wybrańców, kanalizacja czyli marzenie
W 1931 roku tylko 15,9% budynków w polskich miastach przyłączono do wodociągów. Sytuacja świetnie wyglądała w Katowicach (96,4%), a całkiem nieźle też w Warszawie (62%). Były jednak w Polsce nawet bardzo duże i ważne miasta, gdzie bieżąca woda stanowiła luksus
W Częstochowie czy Lublinie dociągnięto ją do mniej niż ⅕ budynków. W Wilnie – do zaledwie 12,4%. Najbardziej rażący był jednak przypadek Łodzi.
Drugie największe miasto w Polsce (i jedna z największych metropolii kontynentu) nie doczekało się szerokiej sieci wodociągowej aż do samego końca międzywojnia (14,7% podłączonych budynków w 1931 roku; potem nie lepiej, bo powszechne miejskie zaopatrzenie w wodę miało ruszyć dopiero w 1940 roku).
Jeszcze mniej osób miało kanalizację. Ogółem w miastach podłączono ją do 12,9% budynków. W tej dziedzinie przodował Chorzów (70,3%), ale zaraz po nim plasowały się Katowice (68,3%) oraz Poznań (68,3%). W Warszawie odprowadzenie ścieków było możliwe w 46,1% nieruchomości, ale w Łodzi – tylko w 6,9%.
Poza granicami miast zamiast kanalizacji czy nawet nowoczesnych ustępów były głównie „sławojki”. Nawet one stanowiły oznakę postępu. Jedynego, jaki był wówczas możliwy nad Wisłą.
****
Powyższy tekst przygotowałem na potrzeby książki Przedwojenna Polska w liczbach (Bellona 2020). To wspólna publikacja autorstwa członków zespołu portalu WielkaHISTORIA.pl, ukazująca jak naprawdę wyglądało życie w II RP.
17 komentarzy