Polskie dzieci zesłane na Syberię podczas II wojny światowej czekała bezwzględna szkoła przetrwania. Na nieludzkiej ziemi musiały ekspresowo przyswoić sobie nowe reguły życia. Jeśli tego nie zrobiły, nie miały szans doczekać wolności.
O losach dziewcząt wywożonych na Syberię z województw wschodnich okupowanej Rzeczpospolitej opowiada szeroko Olga Wiechnik w książce Platerówki? Boże broń!
Reklama
Bohaterki publikacji w momencie wybuchu wojny miały po kilkanaście lat, chodziły do szkoły, były przyzwyczajone może nie do życia dostatniego, ale zwykle przynajmniej wygodnego.
Gdy w 1940 roku sowieckie władze uznały je oraz ich rodziny za „kułaków” ich rzeczywistość zmieniła się nie do poznania. Na zesłaniu, tysiące kilometrów od domu i wśród nieprzystępnej tajgi, gdzie normą były kilkudziesięciostopniowe mrozy, przetrwać mógł tylko ten, kto zrozumiał bezwzględne reguły życia w czerwonej niewoli.
Jak twierdzi Olga Wiechnik trzy zasady były najważniejsze, absolutnie nieodzowne. Bez nich nie dało się przeżyć. Oto one.
Zasada pierwsza: Kto nie pracuje, ten nie je
Racje żywnościowe na zesłaniu były ściśle powiązane z obowiązkiem pracy. Ludzie ranni, chorzy, zbyt starzy lub zbyt młodzi, by pracować – wszyscy oni otrzymywali przydziały tak małe, że nie dałoby się na nich przeżyć.
Jak podaje autorka książki Platerówki? Boże broń! dla polskich dziewcząt szczególnie uciążliwa była praca przy wyrębie lasów:
Od dźwigania nadrywają im się mięśnie i ścięgna, puchną ręce, nie mogą potem utrzymać łyżki ani zapiąć guzika. Zimą dokuczają odmrożone nosy, uszy i palce, od mrozu bolą nawet oczy, ciało pokrywa się wrzodami. Latem do szaleństwa doprowadzają roje komarów i muszek, całe chmary krwiożerczych owadów, które wgryzają się w oczy, twarz, ręce, a od ich ugryzień ropieje skóra.
Reklama
To wszystko po to, by zdobyć dziennie 600 gramów chleba dopełnionego trocinami i pół litra zupy, do której zamiast mięsa wrzucano robaki.
Zasada druga: wytrzymasz, będziesz żyć. Nie wytrzymasz – zdechniesz
Śmierć była na Syberii stałą towarzyszką, stykano się z nią niemal każdego dnia. „Wydierżysz – budiesz żyt’, nie wydierżysz – podochniesz” – streszcza jedną z najważniejszych reguł zesłania Olga Wiechnik.
Zabijały mróz, choroby, niedożywienie. Najpierw najmłodszych i najstarszych. Ale też ci w sile wieku często nie byli zdolni wytrzymać wschodniego horroru, zwłaszcza, gdy na horyzoncie nawet nie majaczyła jeszcze nadzieja na poprawę:
Śmierć często przychodzi w nocy. Umierają tacy, co nie mają już siły wspominać ulubionych potraw, którzy wieczorami, leżąc na pryczy, nie chodzą już myślą po domu, nie zbierają w wyobraźni tych wszystkich rzeczy, które tam wtedy zostawili, a które teraz tutaj mogliby wymienić na coś do jedzenia.
Reklama
W ciemności wyszeptują swoje imiona, nazwiska, adresy. Nie chcą umierać anonimowo, ale ich imion, nazwisk i adresów nie ma na czym zapisać. Może ktoś będzie miał na tyle pojemną pamięć, żeby pomieścić jeszcze to jedno imię, może ktoś zapamięta i powtórzy jeszcze tych kilka nazwisk.
Rano ci, którzy je szeptali, już nie żyją. Ich śmierć jest szansą na kolejną lekcję przetrwania dla żywych. Można, jak koleżanka Ady, nie zgłosić władzom śmierci matki. Nie ma trupa, są kartki na chleb. Przez tydzień, dwa można być trochę mniej głodną. Ale gdy swój głód zaczynają z kolei zaspokajać szczury, mamę trzeba pochować. A niełatwo wykopać grób w wiecznej zmarzlinie, która nawet latem odpuszcza najwyżej na metr w głąb.
Zasada trzecia: Związek Sowiecki to twój najlepszy przyjaciel
Nawet na zesłaniu, wśród tajgi ciągnącej się przez setki i tysiące kilometrów, nie brakowało donosicieli, a sowiecka bezpieka była czujna i zawsze bezwzględna. Kto ośmielał się skrytykować system, ryzykował utratę pracy, żywności. Groził mu nawet transport do łagru, gdzie żyło się się nie lata czy choćby miesiące, ale często tylko tygodnie.
Największy błąd popełniali ci, którzy choćby przez moment łudzili się, że w hasłach o dobrym, przyjacielskim Związku Sowieckim był choćby cień prawdy. I dawali się przekona, że z czerwonymi można się układać.
Reklama
Boleśnie przekonała się o tym pewna matka, której historię przytacza autorka książki Platerówki? Boże broń!: „Ostatni raz widziała dzieci 9 lutego 1940 roku, o świcie wyszła z domu, żeby zanieść aresztowanemu mężowi paczkę do więzienia. Po powrocie dzieci już w domu nie zastała. Zgłosiła się do NKWD, żeby ją do nich wywieźli”.
„Wywieźli, ale do łagru”, w miejsce oddalone o setki kilometrów od tego, gdzie przebywały jej pociechy.
Bibliografia
Artykuł powstał na podstawie książki Olgi Wiechnik pt. Platerówki? Boże broń! Kobiety, wojna i powojnie (Wydawnictwo Poznańskie 2023).