Chleb przypominający raczej bok betonu, niż żywność. Jeden przydziałowy cukierek na rok. Kartki, których nie dało się zrealizować. I dieta mająca tylko jeden cel: zagłodzenie Polaków.
W Krakowie Niemcy uruchomili system kartkowy 13 listopada 1939 roku. W Warszawie – dopiero 15 grudnia. Reglamentacja żywności miała w założeniu zapewnić każdemu Polakowi przynajmniej minimalne, konieczne do przeżycia, racje.
Reklama
O ile sama idea była słuszna – ba, można by wręcz stwierdzić, że naziści popisali się humanitaryzmem! – to jej realizacja zakrawała na ponury żart.
„Czarny i kwaśny i powodował wzdęcia”
Podstawowym produktem sprzedawanym na kartki był chleb, którego dzienna racja wynosiła, po początkowych zawirowaniach, od 150 do 300 gramów na osobę.
Ze względu na używane do jego produkcji składniki chleb kartkowy był znacznie cięższy od pieczywa, jakie spożywamy na co dzień w XXI wieku. Gliniasty, czarny, gorzki, kruszący się. Każdego z tych przymiotników używano do opisania okupacyjnego „razowiaka”, ale nie potrafią one oddać walorów smakowych i zdrowotnych tego chleba.
Maria Kwiatkowska z okolic Bielska, która w czasie okupacji była nastolatką, wspominała, że określano go dość specyficznym mianem.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Polacy przebierali zarżnięte wieprze za ludzi i wsadzali do pociągów. Hitlerowcy niczego nie podejrzewaliW nowym mieszkaniu chleba się nie piekło. Dostawaliśmy kartki na chleb […]. Chleb nazywano „dźwiękowiec”, gdyż był czarny i kwaśny i powodował wzdęcia.
Określenie to musiało być popularne, gdyż przewija się w przeróżnych wojennych pamiętnikach. Literat i członek Armii Krajowej Aleksander Maliszewski po ponad dwudziestu latach wciąż pamiętał, że:
(…) każdy Polak miał prawo wykupić na kartki 25 dekagramów dźwiękowca, czyli gliniastego chleba, dziennie.
Reklama
Glina, kartkowiec, albo boniak
Z kolei w książce Odwet, autorstwa Jerzego Duracza, pada żartobliwa wymiana zdań: „Wojnąś się tak utuczył wieprzu? Margaryną, dźwiękowcem i marmoladą!”.
Chleb na kartki nazywano też „gliną”, „kartkowcem”, „bonowcem” lub „boniakiem” (od „bonów”, czyli kartek).
Mógł być „gubernatorem” (zapewne w nawiązaniu do niemiłościwie panującego Hansa Franka), „smutniakiem” czy wreszcie „koksowcem” – bo od pieczywa bardziej przypominał kiepskiego sortu węgiel.
Niemiecka gwarancja jakości
Kolejnym żelaznym punktem kartkowej listy zakupów była marmolada z… czegoś. Nie taka z przedwojennego przepisu, z jabłek z cynamonem, klarowna i aromatyczna. Na półkach sklepów rozdzielczych stało coś zupełnie obcego polskiemu przedwojennemu smakowi.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Marmolada o wodnistej albo − przeciwnie − wprost betonowej konsystencji. Czy też raczej pseudomarmolada, bo dodawano do niej pastę z buraków i innych, równie atrakcyjnych, wypełniaczy.
Niemcy utrzymywali, że to doskonały jakościowo produkt, z czystych owoców i w 50 procentach z cukru. Podobne, bałamutne twierdzenia były powszechne. Okupacyjne władze szybko osiągnęły mistrzostwo w propagandzie.
Reklama
Polacy jednak po prostu wiedzieli i widzieli swoje. Po ten dziwny specyfik chodziło się z własnym naczyniem. Nieważne, jak smakował i co się w nim znajdowało.
„Margaryna niemiecka – jakby świecę jadł”
Dla wygłodniałych ludzi tylko dni, w których udawało się dostać przydział chleba, marmolady, margaryny i mąki, bywały radosne.
Urodzona w 1935 roku, Hanna Wolska zapamiętała dobrze, jak wyglądał ten kartkowy rarytas:
<strong>Przeczytaj też:</strong> „To było niesamowite świństwo”. Powstańcy warszawscy byli zmuszeni jeść psy, koty, konie, a nawet…Ja z mamą chodziłam, to widziałam, w dużych blokach była taka marmolada, ale podobna do buraków. Ja się pytam: „Mamusiu, ale ta marmolada to ma kolor buraków, ale taka ładna jest, bo buraczek jest okrągły i ty gotujesz zupę z tych buraków, a tutaj pan czy pani sklepowa kroi nożem”.
Kartkowe były także tłuszcze. Przez lata wojny i okupacji niejeden dorosły Polak zapomniał, jak smakuje prawdziwe masło, bo jeśli udało mu się je zdobyć, oddawał zaraz dzieciom. A jak smakowała przydziałowa margaryna? Dosadnie określił to Wojciech Jursz, powstaniec warszawski: „Margaryna niemiecka – jakby świecę jadł”.
„O nie, to jest rozpusta”
Niektórzy woleli jakoś ją zastępować i na chleb nakładali smażoną na oleju cebulę. Prawdę powiedziawszy, wielkiego wyboru nie mieli. W przeciętnej rodzinie jadało się pajdę chleba, posmarowaną margaryną albo marmoladą.
Reklama
Nie używało się jednego i drugiego naraz. „O nie, to jest rozpusta” – odpowiadała na prośbę córki o kromkę z margaryną i marmoladą mama Danuty Kalińskiej-Łaszkiewicz, przed wojną dyrektorka prywatnej szkoły.
Jeden cukierek na rok
W symbolicznych ilościach na kartki wydawano także cukier i mąkę pszenną. Mięso dla ludności innej niż niemiecka istniało głównie na papierze. Jeśli nawet zdarzało się, że jakąś mikroskopijną partię rzucono do sklepów, to zawsze było to mięso podłej jakości. Coś, czego naziści wstydziliby się dać tym, których uznawali za pełnoprawnych ludzi.
Ponadto przydzielane były kartki na makaron, kaszę, namiastki kawy. Kilka razy w ciągu wojny można też było zdobyć bon na słodycze lub herbatniki dla dzieci.
Niemcy wydzielali ich akurat tyle, żeby Polacy, dając córce lub synkowi pierwszego od lat cukierka, mogli z zawiścią pomarzyć o byciu Aryjczykami. A przy okazji – aby skutecznie udawać przed światem, że zapewniają nowym poddanym wszystko, co potrzebne do komfortowego życia.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Volkslista na Górnym Śląsku. Nawet polski biskup zachęcał do podawania się za NiemcówPrawda była zupełnie inna. Gdyby ktoś chciał jeść tylko to, co legalnie otrzymywał z przydziału, nie miałby szans przetrwać do końca wojny. To nie był system reglamentacji. Naziści z rozmysłem głodzili nie tylko Warszawę, ale całe polskie społeczeństwo.
System głodzenia
System kartkowy nie zapewniał nawet minimum niezbędnego wyżywienia. I nie ma znaczenia, jak prezentowała się teoria. Przede wszystkim rzadkie bywały dni, kiedy w sklepie rozdzielczym można było wykupić wszystkie produkty z bonów.
Reklama
Nawet w przypadku ogromnego szczęścia i zrealizowania wszystkich tygodniowych kartek żywnościowych nie było sensu nastawiać się na ucztę. Ile dokładnie jedzenia dostawali Polacy w ciągu typowych siedmiu dni? Szczegółowe wyliczenia podaje Bogdan Kroll w książce Rada Główna Opiekuńcza 1939−1945.
Od stycznia 1941 roku do września 1943 roku, przy uwzględnieniu niewielkich regionalnych wahań i niedoborów, przydziały prezentowały się bardzo mizernie.
Dorosły człowiek otrzymywał średnio 2 kilogramy ziemniaków, 1 kilogram chleba, 10 dekagramów mąki (około ¾ szklanki), od 5 do 10 dekagramów mięsa i jego przetworów, od 5 do 10 dekagramów cukru, od 5 do 10 dekagramów marmolady, 4 dekagramy kawy zbożowej, od ¼ do ½ jajka i minimalną ilość soli.
Koniec pozorów
Przydziały były niezależne od płci i zawodu. Tylko nieliczni szczęśliwcy, zatrudnieni w kluczowych dla niemieckiego przemysłu zakładach, mogli liczyć na jakieś dodatki. Pozostali byli skazani na wegetację.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Hitlerowskie ultimatum dla polskiego prezydenta. Zagrozili, że zamordują mu syna jeśli odmówiDzieci do 14. roku życia dostawały jeszcze mniejsze racje chleba. W październiku 1943 roku przydziały zostały nieznacznie podniesione, do: 1,5 kilograma chleba, 12,5 dekagramów cukru, 12,5 dekagramów marmolady oraz o 20 dekagramów makaronu i kaszy. Te podwyżki łączyły się jednocześnie z odebraniem części racji bezrolnym mieszkańcom wsi. Przydziały nie utrzymały się na tym poziomie długo.
Już od połowy 1944 roku Niemcy zaczęli je drastycznie obniżać. Rzesza ponosiła na wschodzie jedną porażkę po drugiej. W Berlinie tak naprawdę nigdy nie dbano o to, żeby Polacy przeżyli, ale wtedy przestano nawet myśleć o zachowywaniu pozorów.
Reklama
Nikt by nie przeżył
Eksperci Ligi Narodów ustalili w 1936 roku, że człowiek, który nie wykonuje pracy fizycznej, musi przyjąć 2400 kalorii dziennie, żeby jego organizm funkcjonował prawidłowo. Jeśli zaś pracuje fizycznie, na każdą godzinę pracy winno przypadać dodatkowo 300 kalorii. W porównaniu z tymi liczbami wartość energetyczna przydziałów dla ludności Generalnego Gubernatorstwa wypadała wręcz dramatycznie.
Według danych Rady Głównej Opiekuńczej (RGO), przytaczanych przez Krolla, dziennie żywność kartkowa dostarczała średnio 400–600 kalorii dorosłym i 350–550 kalorii dzieciom. Po podniesieniu tych norm w 1943 roku liczba kalorii wzrosła do 800 dla dorosłych i 500 dla dzieci.
Gdyby Polacy postępowali zgodnie z nazistowskim prawem i zdali się wyłącznie na żywieniową łaskę Niemców, rezultat mógłby być tylko jeden: w miastach nikt by nie przeżył. I choć sytuacja ta w żadnym razie nie była zabawna, to właśnie jeden z ciętych okupacyjnych dowcipów doskonale obrazuje ówczesną prozę życia:
– Po co stoisz? – pyta Franek Antka.
– Przeecież widzisz: mam „wykupić kartki”!
– To po co trzymasz nocnik?
– Bo i tak gówno dadzą!
Przeczytaj również o najdziwniejszych towarach, którymi handlowano w okupowanej Polsce
Reklama
Bibliografia
Tekst przygotowałam w oparciu o moją książkę Okupacja od kuchni, poświęconą polskiej zaradności i temu, jak nasze prababki ratowały kraj przed głodem w latach najgorszej wojny w dziejach. Szczegółową bibliografię znajdziesz na końcu tej publikacji.
6 komentarzy