Stale powraca postulat, by zdelegalizować mowę nienawiści i surowo karać hejterów. Te propozycje nie są niczym nowym. Pierwsza prawna ofensywa przeciwko hejterstwu ruszyła już w XIX stuleciu. Także na ziemiach polskich.
Problem, który dzisiaj umieszcza się za etykietą „mowy nienawiści” lub „hejtu” znała każda epoka. Prawdziwych szczytów sięgnął on jednak wraz z rozwojem prasy kierowanej do masowego odbiorcy. A więc w drugiej połowie XIX stulecia.
Reklama
Każdy kto umiał czytać mógł względnie tanio zapoznać się z najnowszymi informacjami i… z najświeższymi atakami, paszkwilami, insynuacjami czy po prostu ochłapami nienawiści. Rządy europejskich mocarstw doskonale zdawały sobie sprawę ze stanu rzeczy. Tak było także w państwach zaborczych.
Andrzej Dziadzio, profesor prawa z Uniwersytetu Jagiellońskiego, tłumaczy że właśnie wtedy – ok. 150 lat temu – zaczęto definiować w przepisach to, co dzisiaj rozumiemy jako mowę nienawiści. I wypowiedziano oficjalną wojnę zjawisku.
W absolutystycznym imperium nie ma miejsca dla hejterów
Paradoks polega na tym, że delegalizację hejtu po raz pierwszy ogłoszono w krajach nie mających absolutnie nic wspólnego z wolnością słowa i demokracją.
Mowę nienawiści zwalczały absolutystyczne imperia, bazujące na brutalnej sile. Państwa policyjne, jak nazwalibyśmy je dzisiaj. „Historyczna proweniencja zjawiska nie stanowi zatem dla współczesnych zwolenników jego penalizacji najlepszej rekomendacji” – komentuje prof. Dziadzio.
Reklama
Nie wolno poniżać władzy
W Austro-Węgrzech – obejmujących swym obszarem także Małopolskę – w kodeksie karnym z 1852 roku wprowadzono paragraf 300, stanowiący, że „kto w drukach i pismach” dopuszcza się „lżenia” i „wyszydzeń” podlega karze.
Przepis spełniał w zasadzie obecne definicje mowy nienawiści. Tyle tylko, że nie miał na celu chronić poddanych, ale wyłącznie… reprezentantów rządu.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Maria Skłodowska-Curie skromnie o sobie: Odkryłam substancję 100 000 razy cenniejszą od złotaPenalizowano „poniżanie zarządzeń władz” i „podnoszenie innych do nienawiści, pogardy, albo bezpodstawnych zażaleń przeciw władzom państwowym”.
Był jeszcze paragraf 302, zakazujący „wzywania, zachęcania i nakłaniania” do „nieprzyjacielskich kroków przeciwko różnym narodowościom (…), stowarzyszeniom religijnym, albo innym, przeciw poszczególnym klasom albo stanom społecznym”.
Brzmi bardziej prospołecznie. Prof. Dziadzio rozwiewa jednak wątpliwości: także ten zapis wprowadzono tylko w interesie rządzących. Tak, by zapobiec oddolnym rozruchom w rodzaju dopiero co stłumionej „Wiosny Ludów”.
Pozorna wolność słowa
Obie regulacje utrzymano w mocy nawet po tym, jak Austro-Węgry przeszły najprawdziwszy przewrót kopernikański. W 1867 roku dotychczasowe państwo absolutne stało się pierwszym na kontynencie liberalnym państwem prawa. Z pozoru każdy obywatel zyskał pełną swobodę głoszenia własnych „przekonań i opinii słowem, pismem, drukiem”. Tylko jednak z pozoru.
Reklama
Aparat rządowy, zwłaszcza u samego schyłku epoki, robił wiele, by utrzymać poddanych, których przemieniono w obywateli, w ryzach. Ważnym narzędziem w rękach rządzących, pozwalającym ograniczać wolność słowa i swobodę debaty politycznej, stały się… przepisy antyhejterskie.
Konfiskata zamiast więzienia
Unikano wytaczania procesów przeciw hejterom, te bowiem w myśl kodeksu karnego musiały toczyć się przed nie do końca przewidywalnymi ławami przysięgłych. Zamiast tego stosowano na olbrzymią skalę mechanizmy cenzury.
Decyzje o usuwaniu artykułów lub konfiskatach całych numerów gazet zapadały w oparciu o te same paragrafy, tyle że za zamkniętymi drzwiami, w tajemnicy i bez żadnej skutecznej ścieżki odwołania.
Bilans nie jest łatwy do oceny. Austro-węgierskie przepisy istotnie przyniosły owoce, o których marzy wielu dzisiejszych zwolenników stanowczego karania hejtu. Tylko za jaką cenę?
Reklama
Przeciw niemieckiej mowie nienawiści
Z oficjalnego obiegu usunięto retorykę opartą na hasłach rasistowskich i nacjonalistycznych. W państwie zdominowanym politycznie przez Niemców najsilniej zwalczano właśnie niemiecką mowę nienawiści, wymierzoną w Żydów, Czechów i inne mniejszości.
Jak wyjaśnia prof. Dziadzio, zajmowano wszelkie druki, w których „obce nacje” zostały przedstawione jako „»drzazgi« w ciele narodu niemieckiego lub »pasożyty« utrzymywane z niemieckich podatków”.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Pierwsza linia kolejowa w Polsce. Jej budowa była pasmem absurdówWprawdzie austriaccy szowiniści już na 30 lat przed ustawami norymberskimi ułożyli projekty rozwiązań prawnych odbierających Semitom wszelkie prawa publiczne, ale w monarchii Habsburgów natychmiast umieszczono je na indeksie.
Cenzura również w polskiej prasie
Uwadze cenzury nie uchodziły także antysemickie wywody publikowane w polskiej prasie. W Galicji usuwano wszelkie „pejoratywne określenia społeczności żydowskiej, które mogły zachęcać do postawy wrogości wobec niej, jak na przykład: »żydowska plaga«, »trutnie«, »pijawki«, »robactwo pasożytnicze«”.
Na tym jednak zaangażowanie władz się nie kończyło. Do katalogu mowy nienawiści stopniowo dołączano kolejne hasła, w jakikolwiek sposób kolidujące z linią polityczną konserwatywnego rządu.
Nie wolno było otwarcie krytykować kleru, wielkich posiadaczy ziemskich, wyznaniowego charakteru państwa. Każdy atak na sprawy bliskie władzom mógł łatwo zostać uznany za „hejt”. A krytyka posunięć politycznych: za formę „lżenia”.
Reklama
Swoi przeciw obcym
Przepisy z pozoru chroniące mniejszość przed tyranią większości pozwoliły, jak gdyby tylnymi drzwiami, ograniczyć wolność słowa i raczkującą demokrację. Wcale też na dłuższą metę nie powstrzymały zjawiska hejtu.
Po pierwszej wojnie światowej, niejako w reakcji na dawne, represyjne regulacje, zburzono wszelkie tamy powstrzymujące nienawistną powódź. „Hejt” zaczął rządzić polityką w Niemczech, w Austrii, ale też – w Polsce.
Bibliografia
- A. Dziadzio, Cenzura prasy w Austrii (1862–1914). Studium prawno-historyczne, Kraków 2012.
- A. Dziadzio, Wolność słowa a mowa nienawiści – dawniej i dziś, „Forum Prawnicze”, 2015 (nr 3).