W czasie II wojny światowej około 220 więźniom udało się uciec z Auschwitz-Biekenau. Jednym z takich szczęśliwców był Andriej Pogożew. W wydanych po latach wspomnieniach opisał przebieg masowej ucieczki radzieckich jeńców, do której doszło wieczorem 6 listopada 1942 roku. Oto jak ją zapamiętał.
Dziesiątki więźniów zamarły jak sprężyna ściśnięta do granic możliwości. To był wulkan przed erupcją, w którym wszystko się paliło, gotowało, kipiało. Nagle ciszę przeciął głos: „Za Ojczyznę! Naprzód!”. Rozległo się niezborne „Urra!”, a po nim grad kamieni, kawałków żelaza i rozmaitych pocisków spadł na strażnika.
Reklama
Zawyła syrena i zaczął się pościg
Potem, jak pędząca lawina, więźniowie runęli naprzód przez lukę w ogrodzeniu, wywracając wieżyczkę i rozpraszając się w lesie. Dzięki błyskawicznej akcji i szybkości, z jaką przekroczyliśmy pas między ogrodzeniem a drzewami, dotarliśmy do lasku bez strat, choć pistolety maszynowe grzechotały za nami.
Próbowaliśmy biec w ciszy, chociaż zdawało się, że gałęzie i rośliny poszycia łamały się pod naszymi stopami z ogłuszającym trzaskiem. Po raz ostatni słyszałem głos Siergieja, gdzieś za moimi plecami: „Nie pędźcie! Nie marnujcie sił. Biegnijcie rozsądnie!”. W ciemnym lesie nie widziałem ani jego twarzy, ani twarzy innych towarzyszy. Potem zaczęła wyć syrena, zagłuszając wszystko. Zaczął się pościg.
Ciemność gęstniała coraz bardziej. Cienie przesuwały się wśród drzew. Nie było słychać żadnych głosów. Nie było sensu wypatrywać ani wzywać zagubionych towarzyszy. Szybciej, szybciej naprzód… Biegnie nas cała grupa. Trzymamy się razem. Obecność towarzyszy podtrzymuje siły i odwagę.
Nagle las znika. Przed nami rzeka. Bez wahania staczamy się po stromym brzegu do wody. Na szczęście ma niewiele ponad półtora metra głębokości, chociaż prąd jest silny. Rzeka ma jakieś dwadzieścia metrów szerokości.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Celowali w genitalia. Wstrząsająca relacja o tym, jak esesmani z Auschwitz znęcali się nad więźniami„Jesteśmy okrążeni”
Mokra odzież krępuje ruchy. Moje ciało, rozgrzane biegiem i napięciem nerwowym, nie odczuwa lodowatego zimna. Wreszcie docieramy na przeciwległy brzeg, całkowicie porośnięty niskimi krzakami. Gramolimy się z wody, pomagając sobie nawzajem. Jest nas ośmiu…
Pospiesznie otrząsając się, ruszyliśmy w kotlinę osłoniętą grubym całunem mgły. Cieszyliśmy się z niej, tak jak z lasu. Ponad nami Wielka Niedźwiedzica, nasza jedyna przewodniczka, dawała się dostrzec przez mgłę jak przez firankę. Szliśmy szybko, nie tracąc się z oczu. Mgła gęstniała. Nagle gdzieś przed nami szczeknął pies. Sądząc z głosu, nie był to niemiecki owczarek, tylko kundel.
Reklama
Czy naprawdę przed nami znajdowała się wieś? Jeśli tak, to już tam pewnie wiedzieli o ucieczce. Zatrzymaliśmy się, aby omówić sytuację. Ta minuta opóźnienia okazała się fatalna. Gdzieś z prawej usłyszeliśmy dźwięk zbliżających się silników. Następnie, jakieś czterdzieści metrów przed nami, z kierunku, z którego dobiegło szczekanie psa, przejechał pojazd.
Na tle nieba do strzegliśmy otwartą ciężarówkę pełną żołnierzy. Nadjechała druga, zatrzymując się na krótko, by esesmani mogli wyskoczyć. Mignęła mi myśl: jesteśmy okrążeni! Ten cholerny pies! Gdyby nie zaszczekał, przeszlibyśmy przez drogę. Nastąpiła krótka wymiana szeptów. Postanowiliśmy rozdzielić się na dwie czteroosobowe grupy i podkraść do drogi, aby próbować się przebić.
Wystarczy jeden fałszywy krok
Pierwsza grupa ruszyła prosto, ja z moją ruszyłem w prawo. Po przebyciu jakichś czterdziestu czy pięćdziesięciu metrów przeszliśmy przez płytkie bagienko z dość twardym dnem. Znowu po naszej prawej stronie pojawił się pojazd. Zaczęto z niego w krótkich odstępach odpalać flary. Pierwsza salwa zaskoczyła nas.
Musieliśmy rzucić się w bagno z mułem niemal kryjącym nasze głowy. Wyrwaliśmy kilka kęp szorstkiej trawy. Gdy rakieta poszybowała w górę, oświetlając wszystko dokoła, zastygliśmy – oczy mieliśmy tuż nad wodą, czubki głów osłoniliśmy kępami trawy.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
W ten sposób mogliśmy się rozejrzeć: szosa omijała bagno szerokim półkolem, esesmani stali sto metrów dalej. Po chwili znów czołgaliśmy się do drogi w przerwach między flarami. Wreszcie bagno się skończyło.
Łagodne wzniesienie. Samochód z flarami został gdzieś daleko z lewej. Czołgaliśmy się mocno przyciśnięci do gruntu. Ktoś zrobił fałszywy krok: usłyszeliśmy krzyki i ciszę przerwały dwa strzały – uff – pociski przeleciały nad naszymi głowami. Instynktownie rzuciłem się w bok i zamarłem. Zapadła cisza. Rozejrzałem się, nie było widać nikogo.
Reklama
Szybko odczołgałem się do tyłu – nikogo w zasięgu wzroku. Zacząłem gwizdać sygnał. Nie ma odpowiedzi. Wtedy po raz pierwszy poczułem strach. Tak, najprawdziwszy strach, strach osamotnienia. Czy naprawdę byłem teraz zdany wyłącznie na siebie? Próbowałem wziąć się w garść. Uspokoiłem się, ponowiłem poszukiwania i prawie wpadłem na Wiktora Kuzniecowa, który znajdował się w tej samej sytuacji.
Esesmani na polowaniu
Nie było czasu na radość. Zaczęliśmy rozglądać się za pozostałymi. Pusto. Dwaj nasi koledzy, obaj o imieniu Pawlik, rozpłynęli się we mgle. Postanowiliśmy przesunąć się w prawo, jak najdalej od ognia esesmana. Nagle wpadliśmy do rowu: bez wątpienia spływała tędy do bagna woda z nasypu po drugiej stronie drogi. Ponieważ woda płynęła, pod nasypem musiał istnieć kanał.
Pełni nadziei podczołgaliśmy się do drogi. Mgła rzedła coraz bardziej i postacie esesmanów zaczęły wyraźnie rysować się na tle nieba. Jeden stał około czterdziestu, drugi – około sześćdziesięciu metrów od nas. Rozglądali się po trzęsawisku z pistoletami maszynowymi przyciśniętymi do boków.
Zbliżyliśmy się do nasypu, ale zamiast kanału ujrzeliśmy wąską rurę, w którą na upartego dałoby się może wcisnąć głowę. Co robić? Za nami wciąż otulone mgłą bagno, ale droga powyżej była czysta. Przylgnęliśmy do ziemi, przytuliliśmy się do siebie, szukaliśmy wyjścia z sytuacji; nasze myśli galopowały.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Zemsta więźniów Auschwitz na oprawcach z SS. Sięgnęli po broń, której Niemcy śmiertelnie się baliNa szczęście mokre, zabłocone ubrania czyniły nas mniej widocznymi, ale światła pierwszego lepszego przejeżdżającego auta mogły odkryć naszą kryjówkę. Porozumiewaliśmy się szeptem, nieustannie nasłuchując. Zza bagna, od strony, z której przyszliśmy, słychać było strzały, krzyki i soczyste rosyjskie przekleństwa. Wiktor szturchnął mnie i wskazał na drogę.
Jedyna szansa
Stojący na niej samochód ruszył. Flary świeciły w krótkich, dwu-, trzyminutowych odstępach. Słyszeliśmy ponury szczęk rakietnicy i śledziliśmy wzrokiem światło. Co robić? Wkrótce samochód znajdzie się na naszej wysokości i z pewnością oświetli nas swoimi reflektorami. Jedyną szansą było wyrwać naprzód i spróbować się przedrzeć podczas przerwy między flarami.
Reklama
Odwróciłem się do Wiktora, ledwo widocznego w ciemnościach.
– Witieńka, przyjacielu, spójrz na mnie. Spójrz! Widzisz mnie?
Powiedz, widzisz mnie?
– Nie, nie widzę. – Kolejna flara poszybowała w górę, rozbłysła i zgasła.
– Dobrze. Jeszcze raz… To samo? Dobrze. Zdejmij buty i wetknij je sobie za bluzę. Sprawdź kieszenie. Nic nie może wydać dźwięku.
Znów wybuchła bezładna strzelanina, po niej usłyszeliśmy przekleństwa i krzyki. Jęk poważnie rannego człowieka. To musiał być jeden z naszych. Samochód podjeżdżał coraz bliżej i bliżej, jego światła omiatały pobocza drogi. Auto zaopatrzone było w dodatkowy reflektor, który rozświetlał na chwilę ciemne zarośla.
Esesmani trwali w napięciu
Plan faszystów był prosty: utrzymać nas w otoczeniu do rana. Zapałałem gniewem. Byliśmy gotowi. Jeszcze raz popatrzyliśmy na siebie, wytężając wzrok. Nie ma wątpliwości. Całkowite ciemności panowały tylko przez krótką chwilę, ale było dość czasu, by przebiec przez drogę.
Przyczailiśmy się, gdy reflektor przeczesywał krzewy naprzeciwko nas. Następna flara zgasła z ledwo słyszalnym trzaskiem i rzuciliśmy się przez szosę. Wstrzymaliśmy oddech, zsunęliśmy się po zboczu i zamarliśmy. Krew pulsowała mi w skroniach, gdy poleciała kolejna flara…
<strong>Przeczytaj też:</strong> To był jeden z najgorszych dni naszej niewoli. Tak wyglądała selekcja do gazu w AuschwitzJak wolno płynął czas. Szybciej! Szybciej! Flara zgasła! Odczołgaliśmy się od drogi. Przed nami zobaczyliśmy zarys jakichś budynków. Minęliśmy je. Spojrzeliśmy do tyłu. Esesmani jak wcześniej trwali w napięciu, ale teraz plecami do nas. Tak, plecami do nas!
Światła samochodu oświetliły porzuconą, na wpół zrujnowaną szopę. Ostrożnie przesuwaliśmy się do części pogrążonej w mroku i wreszcie oparliśmy się o ścianę, wyczerpani, drżący. Auto odjechało, szopę otoczyły ciemności. Nasz plan powiódł się!
Reklama
Kierunek zachód
Uściskaliśmy się z Wiktorem, nie mogąc powstrzymać łez. Po pierwszym wybuchu radości omówiliśmy następne posunięcie. Zdecydowaliśmy, że powinniśmy skierować się na zachód, w stronę Niemiec, aby zmylić pościg, potem mieliśmy skręcić na południe, do Czechosłowacji. Tej nocy musieliśmy oddalić się jak najbardziej od tego przeklętego miejsca.
Spojrzeliśmy jeszcze raz na kordon i, życząc kolegom powodzenia, ruszyliśmy w drogę. Rankiem siódmego listopada dotarliśmy na skraj młodego zagajnika. Zaczęło padać, ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Przeciwnie, cieszyło nas to: deszcz przecież zmyje nasze ślady i psy nie będą już stanowić dla nas zagrożenia.
Ludzkie ciało to zdumiewająca machina. W normalnych okolicznościach po takiej nocy mogło zaatakować nas z tuzin chorób. A jak się czuliśmy? Świetnie! Wędrowaliśmy radośnie, jednak byliśmy okrutnie zmęczeni. Wiedzieliśmy, że jeśli zatrzymamy się i usiądziemy choć na chwilę, nie będziemy mieli siły wstać. Podtrzymywała nas wyłącznie siła woli. Pragnienie życia pokonywało zmęczenie. (…)
Zbawienna szopa
Idąc, rozglądaliśmy się dookoła, czy nie widać gdzieś w pobliżu zabudowań. Pomogłem Wiktorowi wspiąć się na drzewo: otaczał nas młody las. Postanowiliśmy w nim spędzić pierwszy dzień na wolności.
Reklama
Na niewielkiej polanie dostrzegliśmy mały daszek nad kopą siana leżącego na niskim podeście. Musiała to być pasza składowana na zimę. Wyglądało na to, że siano leży tu od bardzo dawna, bo było pociemniałe. Wiktor wczołgał się z moją pomocą pod daszek i wygrzebał w sianie legowisko. Zatarłem ślady i wczołgałem się za nim.
Leżeliśmy ogromnie uradowani. Chwilę później zapadliśmy w sen. Wieczorem wypoczęci, ogrzani i pełni otuchy, ruszyliśmy w naszą długą podróż. Jeszcze przez jedną noc szliśmy na zachód, potem skręciliśmy na południe, w stronę granicy czechosłowackiej. Tam, w Tatrach, ukrywali się partyzanci. Maszerowaliśmy, nie zważając na zmęczenie, ponieważ szliśmy po życie. Niech żyje wolność! Niech żyje życie!
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Andrieja Pogożewa pod tytułem Ucieczka z Auschwitz. Autor opisał w niej swój kilkunastotysięczny pobyt w największej niemieckiej fabryce śmierci, który zakończył się udaną ucieczką w listopadzie 1942 roku. Wspomnienia ukazały się nakładem Świata Książki.
Polecamy
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.