Obowiązek mszalny w nowożytnej Polsce był nieubłagany, a kary za nieobecność – dotkliwe. Tym bardziej, że dla wielu mieszkańców Rzeczypospolitej Obojga Narodów samo dotarcie do świątyni nastręczało ogromnych trudności. A księża w żadnym razie nie ułatwiali im zadania.
Na zachodzie Europy przed 300 czy 400 laty standardem były małe parafie, obejmujące swoim zasięgiem jedną lub dwie miejscowości.
Reklama
Przeciętnego francuskiego, albo niemieckiego chłopa dzieliły od kościoła najwyżej trzy-cztery kilometry. A więc – mniej niż godzina marszu niespiesznym krokiem. W Rzeczypospolitej Obojga Narodów nigdy jednak nie osiągnięto nawet zbliżonego zagęszczenia sieci kościelnej.
Trzydzieści wsi w jednej parafii
„Parafie polskie, położone nawet na ziemiach najwcześniej schrystianizowanych, np. w Wielkopolsce, obejmowały zazwyczaj kilka (3-7) wsi położonych na obszarze ok. 46 kilometrów kwadratowych” – podaje Cezary Kuklo w pracy Demografia Rzeczypospolitej przedrozbiorowej.
W okolicach Gniezna, a więc w samym sercu polskiej metropolii kościelnej, sytuacja nie była jeszcze tragiczna. Ale już na wschodnim Mazowszu, Lubelszczyźnie, albo Podlasiu w ramy jednej parafii wchodziło od kilkunastu do nawet trzydziestu, a w skrajnych przypadkach pięćdziesięciu miejscowości.
Mieszkańcy każdej z nich mieli obowiązek tydzień w tydzień stawiać się w jednym kościele, odległym o kilka godzin piechotą od ich domów. A i tak mogli uważać się za szczęśliwców, w porównaniu z ludnością o wiele świeżej schrystianizowanego Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Reklama
Cały dzień w drodze do kościoła
Powierzchnie parafii katolickich na Litwie i Rusi w wiekach XVI-XVIII wciąż sięgały setek kilometrów kwadratowych. Przykładowo w ziemi bełskiej w roku 1630 było to 200 kilometrów kwadratowych. Gdzie indziej – nawet więcej. I kościół wcale nieczęsto znajdował się pośrodku obszaru.
To już oznaczało, że podróż do świątyni i z powrotem mogła zająć cały dzień, od świtu aż po zmrok. Bo przecież mało który prosty chłop w epoce pańszczyzny dysponował wozem konnym pozwalającym szybciej przebyć trasę.
„Przy nieistniejącej sieci drożnej, znacznym zalesieniu, licznych ciekach wodnych, dostęp do kościoła w okresie zaburzeń atmosferycznych, zwłaszcza dla mieszkańców osiedli skrajnych, najbardziej oddalonych, mógł być problematyczny” – podkreśla Cezary Kuklo.
Ponad połowa proboszczów nie stawiała się w kościele
W wielu przypadkach wyzwanie… nie kończyło się zresztą nawet na tym. Powierzchnie parafii nie oddają całej prawdy, ponieważ często kościoły stały zamknięte na cztery spusty.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Ogromny był problem absencji księży, którzy nie wywiązywali się z obowiązku obecności w swoich parafiach, albo dla większego zysku skupiali w jednych rękach po kilka parafii, ale faktycznie obsługiwali tylko jedną.
Pod koniec XVI wieku w dekanatach diecezji krakowskiej tylko 44% proboszczów stale rezydowało w swoich placówkach. Pół wieku później liczba ta spadła do 37,5%. I często nie zastępował ich jakikolwiek wikariusz.
Parafia bez księży
W okresach wojen i klęsk żywiołowych mnożyły się też parafie pozbawione choćby nominalnej obsady, bo księża uciekali z miejsc zagrożonych chorobami, rozbojem lub wrogą inwazją.
W czasie wielkiej wojny północnej (1700-1721) nawet w centralnym archidiakonacie gnieźnieńskim opustoszało do 9% parafii.
Reklama
„W takich sytuacjach wierni starali się odbywać swoje najważniejsze praktyki religijne w kościołach sąsiednich” – podkreśla autor Demografii Rzeczypospolitej przedrozbiorowej. A tym samym czekała ich jeszcze dłuższa i bardziej mozolna niedzielna wędrówka…
Bibliografia
- Kuklo Cezary, Demografia Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, Warszawa 2009.