Powstanie warszawskie to nie tylko krew, pot, łzy i śmierć. Dla młodych żołnierzy był to także wielki i wszechogarniający głód, który powoli gasił w nich siły i nadzieję.
Dla setek tysięcy zwykłych warszawiaków wybuch powstania stanowił absolutne zaskoczenie. W mieście wrzało, ale mało kto mógł przewidzieć, że zryw rozpocznie się akurat 1 sierpnia. Cywilom, wybiedzonym pięcioma latami okupacji, dotkliwie brakowało żywności. Armia Krajowa była w lepszej sytuacji.
Reklama
Przewidywano, że walki potrwają nie więcej niż kilka dni. I postarano się, by przez ten czas żołnierze nie musieli martwić się o zaopatrzenie.
Osoby powiązane z podziemiem już na długo przed godziną „W” zaczęły skrupulatnie gromadzić zapasy. Z dużą pomocą podwarszawskich dworów ziemiańskich, ale też lepiej sytuowanych mieszczan, magazynowano worki z kawą, herbatą, cukrem. Zwłaszcza zaś ziemniaki, kapustę, przetopiony tłuszcz i inne artykuły konieczne do przetrwania w oblężonej stolicy.
Każdemu trzy kawałki mięsa
Powstanka Halina Regulska w czasie walk pracowała w żołnierskiej kuchni. Opowiadała później, że frontowa stołówka zapełniała się zawsze około godziny czternastej. Pierwsze dni walk były pełne optymizmu. Młodzi żołnierze przychodzili w dobrych nastrojach i żartowali.
My czekałyśmy na nich z gotowym obiadem. Uzbrojone w miski, łyżki i chochlę rozlewałyśmy zupę. Uważałam, żeby nalewać sprawiedliwe porcje i każdemu do miski włożyć trzy kawałki mięsa. Oni – zgłodniali – wodzili oczami za ruchem mojej ręki. Siadali, gdzie popadło, na ławkach, na stołach, na podłodze. Zupa smakowała im bardzo.
Regulska nazywała swoją stołówkę gospodą. I w owej gospodzie, razem z innymi paniami w mundurach gotowała w kotłach zupę dla, bagatela, trzystu powstańców. „Chłopcy” przybiegali tam prosto z pierwszej linii, by napełnić burczące brzuchy i czym prędzej wrócić do boju.
Reklama
Kobiety robiły zacierki, krajały zwały mięsa (zwykle takiego, po które przed wybuchem wojny mało kto by się schylił…) i gotowały fasolę. Z tego wychodził treściwy płyn, dający krzepę potrzebną do walki.
Mówiono, że przez pierwsze dwa tygodnie zupa była – nie przymierzając – „wspaniała”. Walki jednak przeciągały się, a magazyny zaczynały świecić pustkami. Z każdą dobą konieczne były coraz większe kompromisy i wyrzeczenia.
Plantacje na czarną godzinę
Wzdragasz się na myśl o jedzeniu końskiego mięsa? Powstańcza rzeczywistość nie pozostawiała miejsca na sentymenty, a już tym bardziej na wybredne podniebienia.
Początkowo koń służył w walczącym mieście jako zwierzę pociągowe. Ciągnąc wóz, transportował po Warszawie np. rannych do szpitala czy kartofle bohatersko wykopywane przez powstańców pod ogniem nieprzyjaciela.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Podróże nie były dalekie. I nie musiały być. Cała Warszawa w czasie wojny została pokryta ogródkami działkowymi, które żywiły mieszkańców stolicy. Poletka wyznaczono w miejskich parkach, na skwerach, nawet obok Zamku Królewskiego. Słowem, na każdym wolnym pasie ziemi. Szczęście w nieszczęściu: okres powstania to jednocześnie czas zbiorów, więc te małe plantacje uratowały od głodu niejednego powstańca.
Wiozący zebrane z trudem zaopatrzenie koń nie potrafił skryć się pod osłoną murów, piwnic i wnęk. W pewnym momencie dosięgała go kula „gołębiarza” (snajpera) przyczajonego na dachu. Wobec braku alternatyw, nawet po śmierci koń służył oddziałowi. Pod osłoną nocy żołnierze zabierali go z ulicy i zjadali.
Reklama
Jedliśmy od przypadku do przypadku
Około 15 sierpnia kryzysu zaopatrzeniowego nie dało się już ukryć. Najpierw skończyło się mięso, potem kolejne wypełniacze, dodawane do żołnierskich zup. Na koniec kucharkom została już tylko kasza, niejednokrotnie zepsuta.
Coraz większej liczbie osób głód zaglądał w oczy. Właściciele psów ze zdwojoną czujnością strzegli swoich czworonogów, wiedząc, że dla wygłodniałych sąsiadów ich pudel czy buldożek może stanowić posiłek pozwalający przetrwać chwile desperacji.
W stołówkach następowały przestoje. Kucharki robiły, co mogły; gotowały niemal z niczego, byle pomóc chłopcom w zagłuszeniu dotkliwego uczucia ssania w żołądku. Niestety w żaden sposób nie były w stanie przezwyciężyć jednej przeciwności – ostrzału artyleryjskiego. Gdy Niemcy strzelali, wszystko waliło się, paliło i sypało na głowę, a w konsekwencji… i do gara z zupą.
Reklama
Niejednokrotnie kucharki zaczynały pracę po kilka razy. Wylać zawartość kotła, wypłukać i wyrzucić z niego gruz, rozpalić ogień, postawić na nim gar, napełnić go wodą i gotować od nowa… Wielu żołnierzy cierpliwie czekało na strawę. Inni jednak w ogóle nie mieli dostępu do „gospód”, do zbiorowego żywienia. Musieli radzić sobie sami.
„Jedliśmy od przypadku do przypadku” – wspominała członkini AK, Halina Wołłowicz. – „Gdy zajmowaliśmy mieszkania i domy, to często tam znajdowaliśmy jakieś zapasy. Czyli na ogół kaszę pół na pół z robakami, czasem suchary, w wyjątkowych przypadkach konserwy. Pamiętam, że raz uśmiechnęło się do mnie szczęście i znalazłam butelkę z topionym masłem”.
Piętno monotonii
Tylko z rzadka powstańcom udawało się zdobyć większe zapasy. Kiedy walczyli na Mokotowie, trafili na cały niemiecki magazyn przecieru pomidorowego! Kucharz oddziału, do którego zniesiono cenny łup odtąd gotował na przemian: albo zupę pomidorową z makaronem, albo… makaron z dodatkiem sosu pomidorowego.
Z kolei na Powiślu udało się zająć składy zbożowe, z których powstańcy wynosili nieoczyszczone ziarno w workach. Z niego gotowali zupę, ochrzczoną mianem zupki-pluj.
Reklama
To bodaj najbardziej znana (czy wręcz niesławna) powstańcza potrawa. Swoją nazwę wzięła od tego, że zmuszała do nieustannego plucia. Szczegół bardzo zapadał w pamięć zwłaszcza młodym, dobrze wychowanym ludziom z inteligenckich domów…
Szczyt desperacji
„To było niesamowite świństwo, co tam mówić” – stwierdził powstaniec Jerzy Radzikowski. Inny żołnierz, Stanisław Leon Luft dopowiadał, że nawet płynnego „rarytasu” stale brakowało. Zupa była cienka, wydawano ją ledwie raz dziennie, tylko z rzadka towarzyszyły jej porcja zeschniętego chleba…
Gdy nie było już jęczmienia ani koni, jedzono absolutnie wszystko. Z ulic zniknęły koty, obsesyjnie wyłapywano ostatnie gołębie. Dzieciom dawano ołówki i gazety, by choć na moment poczuły, że mają coś w żołądkach…
Strzelec Jerzy Borowski podsumował krótko i po żołniersku:
Ale właściwie, co my jedliśmy? My w ogóle nie dostawaliśmy żadnego jedzenia, chodziliśmy głodni jak psy.
Przeczytaj również o tym dlaczego powstanie warszawskie wybuchło właśnie w sierpniu 1944 roku?
Reklama
Bibliografia:
- A. Herbich, Dziewczyny z powstania, Znak Horyzont, Kraków 2014.
- H. Regulska, Tamte lata, tamte czasy, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1988.
- Archiwum Historii Mówionej MPW, relacja powstańca Jerzego Borowskiego.
- . Archiwum Historii Mówionej MPW, relacja powstańca Stanisława Leona Lufta [dostęp 15.05.2014].
- Archiwum Historii Mówionej MPW, relacja powstańca Jerzego Radzikowskiego [dostęp 15.05.2014].
1 komentarz