SS-Oberscharführer Engelbert Fruhwirth był jednym z najbardziej sadystycznych strażników na Pawiaku. Pochodzący z Austrii nazistowski zbrodniarz z upodobaniem torturował więźniów. 25 października 1943 roku żołnierze Armii Krajowej dokonali na niego zamachu. Pomylili jednak cele i zabili innego gestapowca. Jak się okazało on również był na liście do likwidacji.
Pewnego dnia sam dowódca [„Pegaza”] wywołał [14-letnią Elżbietę Dziębowską] „Dewajtis” z lekcji, by ją poinformować, że ma zająć się obserwacją Engelberta Fruhwirtha. Był to esesman służący na Pawiaku, jeden z zastępców komendanta więzienia, który w szczególny sposób i z upodobaniem znęcał się nad osadzonymi, brał też udział w egzekucjach dokonywanych w ruinach getta i w Lesie Sękocińskim.
Reklama
Bestia o lodowato zimnych oczach
Złe doświadczenia z nim związane miały również rodziny uwięzionych, które poniżał i szykanował, gdy do komisariatu granatowej policji przy ulicy Krochmalnej przynosiły dla swych bliskich paczki.
Właśnie tam „Dewajtis” i [Maria Stypułkowska] „Kama” trzykrotnie stały wśród tłumu wynędzniałych, przerażonych ludzi, błagających, by pan i władca zechciał przekazać paczkę ich najbliższym. Były tam po to, by utrwalić sobie w pamięci jego sylwetkę, by mieć pewność, że śledzą właściwą osobę.
Był to wysoki blondyn, miał regularne rysy twarzy i przerażająco niebieskie oczy. Przerażająco, bo choć zwykle niebieskie oczy stanowią jeden z atutów urody, jego oczy były lodowato zimne, a wzrok odpychający i przenikliwy.
„Dewajtis” odczuła to nieco później, kiedy codziennie przez trzy tygodnie, od rana do wieczora, go obserwowała. Kiedyś Fruhwirth, przechodząc koło niej, na chwilę zatrzymał na jej twarzy swe lodowate, badawcze spojrzenie, pod którego wpływem ciarki przeszły jej po plecach.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Konspiracyjny kamuflaż
Mieszkał u zbiegu ulic Rymarskiej i Leszna, ten rejon wzięły więc pod lupę wywiadowczynie. Pomiędzy pracą a domem przemieszczał się nieregularnie, co utrudniało rozpoznanie i skazywało obserwatorki na sterczenie godzinami w tych samych miejscach.
By stworzyć wiarygodne alibi, tym bardziej że wystawały tuż obok stałego posterunku wartownika pilnującego murów getta, zaczęły handlować pestkami, których zdecydowanie więcej zjadały, niż udawało im się sprzdać. Co kilka dni zgłaszały więc zapotrzebowanie na kolejną ich dostawę, a więc przychód z handlu był znacznie mniejszy od wydatków na zakup.
Reklama
By nie budzić podejrzeń granatowych policjantów, musiały stworzyć odpowiedni do sytuacji swój wizerunek zewnętrzny. „Dewajtis” ubierała się w przyciasną i przykrótką sukienkę, bardzo znoszoną, ledwie trzymające się na nogach sandały, a niedbale zaplatając warkocze, wyglądała na stale potarganą. Piskliwym głosikiem wykrzykiwała: pestki, pestki palone!, i w każdym miejscu, gdzie na chwilę stanęła lub usiadła, wypluwała łupiny.
W tej robocie z ukrytym dnem handlarka wywiadowczyni trzykrotnie przeżyła chwile, gdy chciała zapaść się pod ziemię. Najpierw, kiedy natknęła się na swoją nauczycielkę od polskiego, a ze względu na działalność w „Agacie” od wielu dni nie chodziła do szkoły. Potem, gdy kuzyn idący w towarzystwie narzeczonej nie krył zdziwienia, że sytuacja materialna zmusiła ją do takiego sposobu zarabiania na życie.
Najgorsze chwile przeżyła jednak wtedy, kiedy tuż przed dowódcą przyprowadzonym przez „Kamę”, która chciała pokazać mu Fruhwirtha, potknęła się i upadła, rozsypując na ziemi cały towar. Potem zawsze jej się wydawało, że szef patrzy na nią z politowaniem.
Zwykle elegancka „Kama” także starała się dopasować swój wygląd do wykonywanego zajęcia i zakładała najgorsze ze swych ubrań. Nic dziwnego, że dla niemieckich wartowników i żandarmów te dwie dziewczyny stały się naturalnym elementem przestrzeni, w której się poruszali, i pewnie dopiero ich nieobecność, gdyby chcieli zaopatrzyć się w pestki, zwróciłaby ich uwagę.
Reklama
Pierwsza próba likwidacji
Niezbyt uregulowany tryb życia funkcjonariusza rodził pewne obawy co do sukcesu akcji, ale wydawało się, że rozpoznanie przeprowadzone przez „Dewajtis” i „Kamę” jest na tyle dokładne, że czas zacząć.
Chłopcy, którym powierzono wykonanie akcji, dostali od łączniczek steny, zawiesili je pod płaszczami na tasiemkach i stanęli w wyznaczonych miejscach, tak by nie mogli być obserwowani, i czekali. W najwyższym napięciu śledzili bliższe i dalsze otoczenie. Wymagało to maksymalnego skupienia, skoncentrowania się wyłącznie na tym, co dzieje się tu i teraz. Fruhwirth się nie pojawił. Po kilku godzinach akcję odwołano.
Dwa dni później zamachowcy czatowali przy ulubionym przez Niemca barze „Centralnym”. W pełnej gotowości czekali, aż wyjdzie. Kiedy to nie nastąpiło, akcja znów została odwołana. Obiekt, być może wiedziony przeczuciem albo ostrzeżony, wyszedł innym wyjściem. Podjęto trzecią próbę likwidacji esesmana. Choć akcja, obfitująca w zaskoczenia jak żadna inna, odbyła się, nie można jej zaliczyć do udanych.
Nie ten gestapowiec
Fruhwirth, zamiast jak zwykle przyjść do kamienicy przy ulicy Leszno 1 na piechotę, podjechał ciężarowym konnym wozem, który nie zatrzymał się przed budynkiem, lecz wjechał w jego bramę. I znów rozpoczęło się niezaplanowane oczekiwanie. Tym razem chłopcy zamierzali stać na ulicy do skutku. Dziewczętom polecono odejść, skryły się więc w bramie przy sąsiedniej ulicy.
Mniej więcej po dwóch godzinach usłyszały kanonadę, znak, że akcja się rozpoczęła. Potem dobiegł je głuchy dźwięk wybuchu. „To filipinki”, pomyślała „Dewajtis”, a zaraz po nim ze świstem opon, na pełnym gazie, przemknął koło ich bramy znajomy samochód. To był już etap odskoku.
Wybiegły na ulicę. Było pusto. Na trotuarze leżał mężczyzna w niemieckim mundurze. Podeszły bliżej. To nie on, niemal wykrzyknęła „Dewajtis”. Mundur taki sam, ale twarz zupełnie inna. Zebrało się kilku gapiów, ale szybko się rozpierzchli, bo słychać już było wycie syren. Wywiadowczynie rozeszły się w różne strony.
Akcja trwała siedemdziesiąt pięć sekund i nie przyniosła strat wśród zamachowców. Zabito jednak innego człowieka. Był to Stephan Klein, równie okrutny gestapowiec, specjalizujący się w zabijaniu Żydów.
Od tej pory, choć ta przypadkowa ofiara sekcji 2. plutonu „Pegaza” także zasługiwała na śmierć, przyjęto zasadę, że wywiadowczynie przygotowujące akcję muszą w niej uczestniczyć, by wskazać ze stuprocentową pewnością cel zamachu.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol pt. Gdzie diabeł nie mógł… Kedywianki w akcji. Ukaże się ona 19 kwietnia 2021 roku, ale już dzisiaj możecie zmówić swój egzemplarz.
Kobiety w akcjach likwidacyjnych polskiego podziemia
Tytuł, lead, tekst w nawiasach kwadratowych i śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.