Niemcy zadbali o każdy detal. Międzynarodowa Komisja Czerwonego Krzyża, która przybyła z wizytacją do Theresienstadt na ternie Protektoratu Czech i Moraw dała się całkowicie oszukać. Jej przewodniczący Maurice Rossel napisał o „pokazowym getcie”, że „okazało się miastem, które żyje niemalże normalnym życiem – spodziewaliśmy się czegoś znacznie gorszego”. W rzeczywistości tylko do czerwca 1944 roku życie straciło tam ponad 30 tysięcy Żydów, a drugie tyle deportowano do obozów śmierci.
Był piątek, 23 czerwca 1944 roku, miły letni dzień, kiedy około godziny dziesiątej rano pod komendanturę obozową w Theresienstadt zajechała delegacja.
Reklama
– Przez cały czas gapiłyśmy się przez okno – wspomina Handa [Pollak]. – Widziałyśmy, jak idą główną ulicą, razem z Niemcami iprzewodniczącym Judenratu. Rozmawiali. Ani razu nie próbowali kogokolwiek zagadnąć czy choćby skręcić w inną stronę. Było dla nas jasne, że nie mamy się czego po nich spodziewać.
Tylko komendant był w mundurze
Ci „oni” to byli delegat Międzynarodowej Komisji Czerwonego Krzyża dr Maurice Rossel, szef sekcji duńskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Frants Hvass oraz inspektor duńskiej służby zdrowia Eigil Juel Henningsen.
Z najwyższego piętra Ośrodka dla Dziewcząt widać było tylko trzy sylwetki, trudne do odróżnienia od przedstawicieli strony niemieckiej, którzy je otaczali: SS-Sturmbannführera Rolfa Günthera, zastępcy Adolfa Eichmanna w Referacie IV B 4 w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy; jego brata SS-Sturmbannführera Hansa Günthera, kierownika Centralnego Urzędu ds. Uregulowania Kwestii Żydowskiej w Czechach i na Morawach; zastępcy Hansa Günthera SS-Obersturmführera Gerharda Günnela; adiutanta Eichmanna SS-Hauptsturmführera Ernsta Möhsa; dowódcy policji bezpieczeństwa i służby bezpieczeństwa przy protektorze z ramienia Rzeszy Erwina Weinmanna; attaché Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Eberharda von Thaddena oraz przedstawiciela Niemieckiego Czerwonego Krzyża von Heyedekampfa.
Dziewczęta potrafiły jednoznacznie zidentyfikować tylko dwie osoby: komendanta obozu Karla Rahma – jako jedynego w mundurze – oraz starszego pana w ciemnym garniturze w prążki i meloniku. Był to przewodniczący Judenratu Paul Eppstein, ich „burmistrz”.
„Miasto dla uprzywilejowanych Żydów”
Cały orszak udał się w stronę Magdeburger Kaserne, siedziby „żydowskiego urzędu burmistrzowskiego”, jak napisał w swoim raporcie dr Maurice Rossel, „gdzie przewodniczący Judenratu H. [Paul] Eppstein krótko poinformował nas o strukturze organizacyjnej getta i zaproponował, abyśmy od razu zaczęli obchód. Zakończył słowami: Zobaczycie panowie normalne prowincjonalne miasteczko”.
I tak też było. Co więcej, młodemu, ledwie dwudziestopięcioletniemu wtedy Maurice’owi Rosselowi – później powie o sobie: „Byłem wtedy, muszę to przyznać, naiwny, bardzo naiwny, taki prosty chłopak ze wsi, który studiował w Genewie i który nic nie wiedział poza tym, czego nauczył się bezpośrednio po drodze” – temu ważnemu przedstawicielowi Międzynarodowej Komisji Czerwonego Krzyża ukazało się miasto, „które wyglądało jak miasto dla uprzywilejowanych Żydów” .
Reklama
Rynek główny, przy którym zatrzymali się na kilka chwil, rzeczywiście był ładnie przygotowany. Wystarczająco, by pobieżnie rzucić okiem na odnowione fasady i wystawy sklepowe, na kościół, ratusz z bankiem Samorządu Żydowskiego i na kawiarnię. Siedzieli tam przy stolikach specjalnie na potrzeby tego przedstawienia wybrani mężczyźni, kobiety i dzieci, po których jeszcze nie było tak od razu widać trudów życia w getcie. (…)
Dostatecznie dobrze odżywieni ludzie
„Eleganckie panie noszą jedwabne pończochy, kapelusze, szale, modne torebki – przedstawiał swoje wrażenia Maurice Rossel w raporcie. – Ludzie, których spotykamy na ulicy, są porządnie ubrani”. Ludzie ci, jak wynika z raportu Rossela, wyglądali na dostatecznie dobrze odżywionych. Na jakiej podstawie to stwierdził? Rossel pisze: „W tym celu wystarczy obejrzeć dokumenty fotograficzne, zwłaszcza przedstawiające grupy dzieci”
I dalej: „Ludzie mieszkający w dużych budynkach koszarowych i w barakach generalnie wolą się żywić w kantynach komunalnych. Te nader przestronne kantyny są bardzo przyjemne. Każda osoba, która przychodzi tu na posiłek, jest punktualnie obsłużona przez młode dziewczę w fartuszku i wykrochmalonym czepeczku, jak w każdej restauracji”.
Jedną z osób, które otrzymały coś do jedzenia w tej specjalnie na tę okazję urządzonej jadłodajni w drewnianym baraku przy Magdeburger Kaserne, był trzynastoletni wówczas Paul Rabinowitsch. Był jednym z 466 żydowskich więźniów z Danii, na których szczególnie skupiała się uwaga delegacji. (…)
Reklama
„Dziękuję, wujku Rahm, ale znowu ta czekolada”.
– Moja siostra pracowała w willi [członka obozowej komendantury SS i kierownika działu gospodarki rolnej Karela] Kursawego, poza obrębem getta – wspomina Vera Nath. – Opiekowała się małymi holenderskimi dziećmi, które przyjechały transportem z obozu Westerbork. Dzieciom tym wkładano do głowy, że kiedy komendant obozu będzie im dawał czekoladę albo puszkę sardynek, to mają odpowiadać: „Dziękuję, wujku Rahm, ale znowu ta czekolada”. Albo w zależności, co dostaną: „Dziękuję, ale ciągle tylko sardynki i sardynki”.
Ten wybieg z sardynkami udał się znakomicie. Obozowe kierownictwo SS było oczywiście przygotowane, że Rossel szczególnie będzie się interesował wymianą pocztową z zagranicą, która, jak wiadomo, wyglądała bardzo źle.
A teraz delegat mógł na własne oczy usłyszeć i na własne oczy zobaczyć, że nawet jeśli coś jeszcze w tej kwestii szwankuje, to jednak liczne przesyłki z Portugalii, finansowane ze środków Międzynarodowego Kongresu Żydów i rozsyłane przez służby pomocowe Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, docierają do celu. „W czasie naszej wizyty w wielkim budynku poczty asystowaliśmy przy rozdziale paczek. Widzieliśmy bardzo dużo przesyłek z sardynkami z Portugalii” – czytamy w jego raporcie.
Z poczty delegacja udała się na wyższe piętro, do Ośrodka dla Młodzieży, który na krótko przedtem zamieniono we wzorcowy ośrodek wyposażony w nowiusieńkie drewniane meble doskonałej jakości. Eva Hermannová tak to wspomina:
Reklama
Potem weszło sześciu czy siedmiu mężczyzn, byli wśród nich także esesmani w mundurach, ale większość była po cywilnemu. Oglądali cały budynek – na dole była przecież poczta. No więc weszli do naszego pokoju.
Wcześniej zapowiedziano nam, że nie wolno nam się odezwać ani słowem. No więc stałyśmy tak i myślałyśmy sobie: Czy oni naprawdę są tacy głupi, czy może nie widzą, że wszystko tu jest nowe?
„My tak robimy, bo ma my komunę”
Drewno aż błyszczało i pachniało, takie było świeże. Było nas tam chyba z osiem dziewcząt, mniej niż przed transportami majowymi. No i miałyśmy taką komunę, czyli że zawsze dzieliłyśmy się jedzeniem po równo.
I oni to zauważyli po naszym chlebie. Każda z nas dostawała co trzeci dzień kawałek chleba i normalnie było tak, że każda dzieliła sobie ten chleb sama i sama przechowywała. My jednak nie od razu dzieliłyśmy cały chleb między wszystkie, tylko kroiłyśmy porcję na dany dzień. Tak więc na regale miałyśmy jeszcze całe bochenki.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Jeden z odwiedzających to zauważył i spytał: „Dlaczego wszyscy inni mają tylko ćwiartkę chleba, a te dziewczęta mają całe bochenki?”. Na co jedna z dziewcząt, taka z Ostrawy, która mówiła po niemiecku – większość z nas nic nie rozumiała, bo prawie wszystkie byłyśmy Czeszkami – no więc ta dziewczyna spontanicznie powiedziała: „My tak robimy, bo ma my komunę. Jesteśmy komunistkami”.
Do dziś pamiętam, jak ci odwiedzający wzdrygnęli się wewnętrznie, na zewnątrz zachowując sztywność. No i pomyślałam sobie wtedy, o rany, no to powiedziała coś, czego w ogóle nie powinna mówić. Panowie bardzo szybko wtedy od nas wyszli i zaraz ktoś do nas wpadł i powiedział: „No to dopiero narozrabiałyście! Teraz na pewno coś z tego będzie. Czy wy nie zdajecie sobie sprawy, co powiedziałyście?”. Byłyśmy jak ogłuszone. Nie wiedziałyśmy przecież tak naprawdę, co to jest komunizm. Na szczęście, Bogu dzięki, nie było żadnych nieprzyjemności.
Reklama
„To żydowskie miasto jest doprawdy zdumiewające”
Wprost przeciwnie. Rossel był pod dużym wrażeniem właśnie ośrodków dla młodzieży: „Są wyjątkowo dobrze i rozsądnie umeblowane, z bardzo dekoracyjnymi malunkami na ścianach, mającymi wartość edukacyjną”. Być może nawet właśnie uwaga tej odważnej dziewczynki z Ostrawy, która przypuszczalnie jako jedyna spośród całej rzeszy zwykłych więźniów wypowiedziała jakieś słowa do delegacji, skłoniła go do niezwykle śmiałej konkluzji:
To żydowskie miasto jest doprawdy zdumiewające. W obliczu faktu, że ludzie przybyli tutaj z najróżniejszych miejsc, z najróżniejszych warunków i z różnym majątkiem, pojawiła się konieczność stworzenia wśród tych Żydów jedności, wspólnoty. Było to bardzo trudne. Getto w Theresienstadt to komunistyczne społeczeństwo, prowadzone przez wysokiej klasy „Stalina” – EPPSTEINA.
Czegóż innego można było oczekiwać od Maurice’a Rossela? Młodego człowieka, który swoje zadanie traktował tak dosłownie, że nie patrzył ani w lewo, ani w prawo, nie mówiąc o tym, by zajrzeć za kulisy, jeśli nie otrzymał takiego polecenia? „W czasie tej wizyty miałem przyjrzeć się temu, co mi zostanie pokazane”, objaśnił w czasie rozmowy z Claude’em Lanzmannem. I dokładnie tak właśnie zrobił. Nic ponadto.
Aby zaś umożliwić mu napisanie światu czegoś na temat zdumiewającego życia kulturalnego Theresienstadt, został obwieziony po mieście u boku „burmistrza” limuzyną, za której kierownicą siedział Hans Wostrell z Linzu, brutalny SS-Hauptscharführer – tym razem, aby lepiej wypaść w roli osobistego kierowcy Paula Eppsteina, wyjątkowo w cywilu.
Reklama
„Spodziewaliśmy się czegoś znacznie gorszego”
Kiedy punktualnie o godzinie siódmej wieczorem rozbrzmiały dzwony z zegarowej wieży kościoła, na rynku zaczęła grać wesołe wiązanki melodii miejska orkiestra pod dyrekcją Carla S. Taubego. Jak zanotował w swoim pamiętniku Otto Pollak, była wśród nich piosenka z operetki Orłow Granichstaedtena: „To dla ciebie, mój skarbie, tak się wystroiłam”.
Któż jednak z odwiedzających był w stanie pojąć taką delikatną aluzję? Kiedy przybyła delegacja, w budynku Sokolovny zakończono już wszystkie przygotowania. W górnej sali odbywała się właśnie próba Requiem Verdiego. W dużej sali dzieci grały przedstawienie Brundibár, którego finał – zgodnie ze scenariuszem – mieli obejrzeć delegaci. (…)
„Chcielibyśmy powiedzieć – napisał Maurice Rossel na zakończenie swojego raportu – jak ogromne było nasze zdumienie, kiedy getto okazało się miastem, które żyje niemalże normalnym życiem – spodziewaliśmy się czegoś znacznie gorszego. Powiedzieliśmy towarzyszącym nam oficerom SS, że najbardziej zaskakujące dla nas są trudności, z jakimi się spotkaliśmy, próbując uzyskać zezwolenie na wizytę w Theresienstadt”.
„Jak to możliwe, że ci ludzie nic nie zauważyli?”
„Kiedy przygotowywano cały ten teatr z Czerwonym Krzyżem – komentuje Judith [Rosenzweig] ten osobliwy dzień kilkadziesiąt lat później – i mój ojciec otrzymał zadanie, żeby uporządkować park, zasadzić kwiaty, no i potem, kiedy ta szopka się skończyła i nic się nie wydarzyło, bardzo byłam zdziwiona. Jak to możliwe, że ci ludzie nic nie zauważyli? Że nie zajrzeli za kulisy?
Gdyby tylko troszeczkę uważniej się przyjrzeli, to zobaczyliby tych starych ludzi, którym nie wolno było wyjść na ulicę, którzy byli zagłodzeni prawie na śmierć. Gdyby otworzyli dowolne drzwi do któregoś z budynków, to zobaczyliby, co się tu dzieje. Ale oni nic takiego nie zrobili.
Przeszli się po ulicy, przez piękny park; urządzono pięknie jedną kawiarnię, wystawiono kilka stolików i wydano polecenie, żeby zasiadły przy nich młode, ładne kobiety w eleganckich strojach przy filiżance kawy; w parku był pawilon, w pawilonie grała orkiestra, ale ci ludzie z Czerwonego Krzyża nie poszli tam i nie popatrzyli, co się dzieje za kulisami tego teatru. Bardzo mnie to zdziwiło. Byłam wręcz zaszokowana. Muszę przyznać, że odebrało mi to trochę wiary”.
„Warunki życia, jakie tam zastaliśmy, są zadowalające”
W tydzień po wizycie w getcie Rossel wysłał Eberhardowi von Thaddenowi, attaché Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który wizytował Theresienstadt razem z nim, dwa komplety zdjęć ze słowami:
Korzystamy z okazji, by jak najserdeczniej podziękować Panu w imieniu Międzynarodowego Czerwonego Krzyża za zorganizowanie wizyty w Theresienstadt. Dzięki Pańskim staraniom wszyscy doznaliśmy ulgi. Podróż do Pragi pozostanie w naszej najlepszej pamięci i bardzo jesteśmy radzi, raz jeszcze mogąc Pana zapewnić, że nasz raport z wizyty w Theresienstadt będzie dla wielu oznaczał uspokojenie, albowiem warunki życia, jakie tam zastaliśmy, są zadowalające.
Reklama
Zadowoleni byli zwłaszcza inicjatorzy i reżyserzy tej udanej inscenizacji. Zwłaszcza jeśli idzie o samą istotę raportu Maurice’a Rossela, którą można było teraz rozpowszechniać na cały świat. W czasie kiedy w Theresienstadt zmarło już około 32 tysięcy osób, a mniej więcej 68 tysięcy zostało wywiezionych transportami na Wschód, napisał on: „Obóz w Theresienstadt jest «obozem docelowym», ponieważ zazwyczaj nikt, kto raz dostał się do tego getta, nie jest wysyłany gdzie indziej”.
Przeczytaj również o tym co dzieci nazistowskich zbrodniarzy naprawdę sądziły o swoich ojcach?
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Hannelore Brenner pt. Dziewczęta z pokoju 28. Jej nowe polskie wydanie ukazało się w 2021 roku nakładem wydawnictwa Świat Książki.
Niezwykły obraz „czasów pogardy”
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów i skrócony.