Bitwa pod Chocimiem, gdy Polacy rozgromili szesnaście razy silniejsze oddziały Turków; starcie pod Kłuszynem, gdzie Moskale ulegli pomimo pięciokrotnej przewagi; łomot pod Kircholmem, jaki Szwedzi do dziś uznają za największą porażkę zbrojną w swej historii. Takie przykłady podsycają wiarę w to, co można by określić krótko mianem mitu husarii – ponoć niepokonanej polskiej kawalerii.
Na wyobraźnię działa też znajomość granic dawnej Rzeczpospolitej – państwa, które pod względem powierzchni ustępowało tylko Rosji i ewentualnie europejskim posiadłościom Turcji. Jeśli było tak wielkie, to musiało być potęgą w każdym zakresie – brzmi rozumowanie osób, które w historii szukają raczej uzasadnień dla własnej dumy niż ścisłych faktów.
Reklama
Zjawisk historycznych nie powinno się jednak oceniać tylko na podstawie konturów na mapie. Dowolny mediewista z Litwy, zapytany o opinię w temacie, przypomniałby, że Wielkie Księstwo Litewskie osiągnęło szczyt rozwoju terytorialnego jeszcze przed zacieśnieniem unii z Koroną i przed narodzinami Rzeczpospolitej szlacheckiej. Potem obszar kruszał, a odosobnione (choć niekiedy spektakularne) sukcesy nie pozwoliły pohamować moskiewskiej kampanii „zbierania ziem ruskich”.
Co zaś do wielkich triumfów polskiej kawalerii, nie ma żadnych powodów, by je podważać. Jeśli jednak wyjdzie się poza pole bitewne i poza opis samych starć, okaże się, że z przytłaczającej większości sukcesów Polacy nie byli w stanie wyciągnąć dalekosiężnych korzyści. Wygrywali bitwy, nawet kampanie, ale dużo rzadziej całe wojny.
Powodów było wiele, można by im poświęcić (i poświęcono!) opasłe tomiszcza. Tutaj starczy wskazać kwestię podstawową: Rzeczpospolita szlachecka miewała świetnych dowódców i sprawnych żołnierzy, ale nigdy nie miała dobrej armii.
Armia zawodowa dawnej Rzeczpospolitej
Instytucja pospolitego ruszenia, a więc powszechnej, nieprofesjonalnej armii złożonej z mas ziemian, dawała szlachcie doskonały pretekst, by ograniczać do minimum rozmiar stałego wojska i utrudniać zwoływanie sił w razie napaści.
Od przełomu XV i XVI wieku podstawę regularnej armii Rzeczpospolitej stanowiła tak zwana obrona potoczna (czyli nieustanna), służąca przede wszystkim zabezpieczeniu rubieży południowo-wschodnich przed czambułami tatarskimi. W drugiej połowie XVI wieku zastąpiono ją wojskiem kwarcianym.
Reklama
Szlachta wyraziła zgodę na formowanie oddziałów, ale nie zamierzała dokładać się do przedsięwzięcia służącego ogólnej potrzebie. Obowiązek spadał na monarchę. Stałe wojsko finansowano z kwarty – a więc z jednej czwartej dochodów płynących z posiadłości królewskich. Nie było to źródło obfite. W efekcie wojsko kwarciane liczyło tylko około trzech tysięcy żołnierzy kawalerii i tysiąc żołnierzy piechoty.
Niewygodne liczby
W literaturze popularnonaukowej, a nawet w podręcznikach akademickich przewija się opinia, że obrona potoczna, następnie zaś wojsko kwarciane stanowiły „szkołę kształcenia kadry oficerskiej”; że formacje te traktowano wręcz jako obowiązkowy etap w edukacji młodych szlachciców. To jednak wnioski bardzo dalece przesadzone.
Na dowód przytacza się wyliczenia Marka Plewczyńskiego, zgodnie z którymi co piąty albo co szósty szlachcic zdolny do noszenia broni miał za sobą jakąkolwiek służbę w wojsku zawodowym. Czy jednak faktycznie jest to wysoki udział?
Jeśli służyło 15–20 procent panów herbowych, to 80–85 procent tego nie robiło. I to mimo że należeli do warstwy, która szczyciła się orężną tradycją i ponoć nieustanną gotowością do walki.
Nawet ci szlachcice, którzy trafiali do stałej armii, nie bawili w niej długo. Rotacja była gigantyczna. Według danych z drugiej połowy XVI wieku 52 procent towarzyszy jazdy służących w wojsku regularnym pozostawało na żołdzie przez kilka miesięcy lub maksymalnie rok, po czym wracało do prywatnych zajęć.
Reklama
Tylko 8 procent służyło dłużej niż 5 lat. To zaś oznacza, że w danym momencie ledwie jakieś dwieście pięćdziesiąt osób w całej Rzeczpospolitej można by uznać za faktycznie w pełni zawodowych żołnierzy, wiążących swoją karierę ze służbą orężną na usługach państwa. Nawet z takiej liczby tylko cząstkę stanowili członkowie ciężkiej kawalerii, sławni husarze.
Finansowanie armii i koszt nowożytnych wojen
Liczniejsze wojsko powoływano doraźnie, w wypadku wojen i najazdów, nie był to jednak proces szybki ani łatwy do przeprowadzenia. Należało uzyskać zgodę sejmików, następnie aprobatę całego sejmu i dopiero wówczas przystępowano do zbierania potrzebnych dodatkowych podatków („poborów”) – co do zasady rzecz jasna nie wśród szlachty, lecz tylko u jej poddanych.
Nigdy nie można było mieć pewności, czy w miarę upływu kampanii sobiepanowie, osobiście niezaangażowani w konflikt, będą wyrażać zgodę na kolejne transze podatku. Skala poboru rzadko też odpowiadała faktycznym potrzebom czy nawet pierwotnym założeniom.
Wystarczy wspomnieć, że na przykład same tylko walki polsko-szwedzkie z lat 1600–1611 kosztowały 3,85 miliona złotych polskich, równowartość przeszło miliarda złotych w dzisiejszych pieniądzach. I wcale nie uchwalono wówczas podatków na taką kwotę.
Zbuntowani żołnierze i urwane kampanie
W efekcie właściwie każda wojna generowała monstrualne długi. Przykrą normą były bunty nieopłaconego wojska, nagminnie zdarzało się grabienie polskich wiosek i miasteczek nie tylko przez pospolitaków, lecz także przez niemogących się doczekać żołdu żołnierzy zawodowych.
Kampanie, choćby najbardziej udane, urywały się w połowie, gdy rozżaleni żołnierze porzucali służbę albo zawiązywali konfederacje, żądając rekompensaty. Lojalność i wytrwałość kulały, tym bardziej że przecież dla przytłaczającej większości żołnierzy wojaczka na usługach państwa nie miała stabilnych perspektyw. Wiedziano, że po odwołaniu poborów oddziały i tak pójdą w rozsypkę.
Reklama
Poza tym żołd, jeśli w ogóle był wypłacany, trudno było uznać za atrakcyjny. W drugiej połowie XVII wieku gaże polskich żołnierzy zawodowych były nawet o 40–50 procent niższe niż na przykład francuskich. Również porównanie z armiami austriacką i pruską wypadało ponuro.
Mit szlacheckiej armii
Kiedy mobilizację w ogóle udawało się przeprowadzić, doraźne wojsko zawodowe z okresu świetności Rzeczpospolitej mogło liczyć od dziesięciu do dwudziestu kilku, a w skrajnych przypadkach przeszło trzydziestu tysięcy żołnierzy. Nie była to jednak wcale armia czysto szlachecka.
Poza jazdą, zarezerwowaną głównie dla panów herbowych, powoływano też piechotę, w dużej części plebejską. Na przełomie XVI i XVII stulecia ważny jej element stanowiła tak zwana piechota wybraniecka, formowana z kmieci królewskich.
Poza tym w pierwszej połowie XVII wieku istotną siłą zbrojną stali się Kozacy rejestrowi, oficjalnie pozostający na usługach państwa. W kampaniach, gdzie ich wykorzystywano, szlachcice – mieniący się jedynymi obrońcami ojczyzny, urodzonymi do szabli – nie stanowili nawet połowy armii.
W roku 1601 zgromadzono wojsko zaciężne w sile 14 370 mężczyzn, z czego 54 procent stanowiła jazda. Samych husarzy było trzy i pół tysiąca. W roku 1633 ogół wojska objął 24 tysiące żołnierzy. Kawalerii było 34,6 procent, husarzy – 3220. Tak więc nawet w chwilach zagrożenia łącznie tylko kilka procent wszystkich dorosłych szlachciców zaciągało się do państwowej armii zawodowej.
Reklama
Nieatrakcyjna kariera
Jak podsumował profesor Andrzej Wyczański, w XVI wieku, ale w praktyce też później, „służba wojskowa jako droga do kariery przeciętnego szlachcica nie była ani zbyt atrakcyjna, ani szeroko praktykowana”.
O wojaczce – i łupach! – marzyli głównie herbownicy bez majątku, gołota albo awanturnicza młodzież szlachecka. Te niespokojne dusze często zresztą trafiały nie do nielicznej i unikającej działań zaczepnych armii państwowej, ale do prywatnych wojsk zbieranych przez różnych magnatów albo do grup działających na pograniczu bandyterki, jak Lisowczycy.
Wielu czuło, że nie ma alternatywy, bo przecież właściciele folwarków i wielcy panowie obsesyjnie sprzeciwiali się finansowaniu oficjalnej armii i angażowaniu w jakiekolwiek konflikty.
Fantomowa potęga
Na sejmikach i sejmach dominował pogląd, że gdyby polscy królowie byli w stanie powoływać liczne, stałe wojsko, niechybnie użyliby go do wzmocnienia swej władzy i wprowadzenia rządów absolutnych.
W opinii rzesz szlacheckich lepiej było godzić się z widmem wrogich inwazji, zdawać na usługi zbrojne niepewnych Kozaków i akceptować stałe wtargnięcia Tatarów na pogranicze niż ryzykować, że polscy władcy pójdą śladem na przykład francuskich.
Konsekwencje takiej postawy były tragiczne nawet w okresie, który jawi się jako szczyt potęgi Rzeczpospolitej. Na to rzekome mocarstwo zbrojne tylko w latach 1474–1569 spadło niemal sto napadów tatarskich, a później napór koczowników jeszcze się wzmógł.
Historyk Leszek Podhorodecki szacował, że w XVI wieku czambuły porwały – wzięły w jasyr – około stu tysięcy mieszkańców państwa polsko-litewskiego. W pierwszej połowie XVII wieku – już trzysta tysięcy. Garstka żołnierzy obrony potocznej nie stanowiła dla nich żadnej bariery.
Tak samo na silną przeszkodę nie natrafili zbuntowani Kozacy, podczas wielkiej rewolty podjętej w 1648 roku, ani tym bardziej Moskale i Szwedzi, gdy w kilka lat później, uświadomiwszy sobie niemoc Rzeczpospolitej, uderzyli na nią z kilku kierunków.
Reklama
System „zdał egzamin”?
Przed potopem szwedzkim sejmy kilkukrotnie odmawiały uchwalenia podatków na wojsko. Nieprzyjacielskie zastępy weszły więc w Polskę jak w masło.
Gdy wbrew wszelkim przewidywaniom, przy wprost monstrualnych stratach w ludziach i majątku, udało się wyprzeć wrogów, szlachta doszła do przekonania, że system wojskowy, podobnie jak polityczny, zdał egzamin. I że nadal nie ma potrzeby wzmacniania armii.
Podobny był efekt późniejszych, odosobnionych sukcesów w walkach z Turkami. Wprawdzie z pięknego zwycięstwa pod Wiedniem, jak z tylu wcześniejszych, Rzeczpospolita nie wyciągnęła większych korzyści, ale wiktoria i tak podbudowała pychę elit i zagwarantowała, że żadne reformy wojskowe nie dojdą do skutku.
Źródło
Tekst powstał na podstawie mojej książki pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.