Olga Boznańska zapisała się w historii sztuki jako jedna z najważniejszych polskich artystek przełomu XIX i XX wieku. Od 1898 roku na stałe mieszkała w Paryżu, gdzie jej pracownia obrosła prawdziwą legendą. Z czasem jednak dziennikarze znad Wisły, z Jerzym Waldorffem na czele, zaczęli bić na alarm w jakich warunkach żyła wielka malarka. O tym jak wyglądały jej ostatnie lata pisze Karolina Dzimira-Zarzycka w książce pt. Własna pracownia.
Pierwsza prasowa wzmianka o myszach w pracowni Olgi Boznańskiej pochodzi z lutego 1902 roku. „Słowo Polskie” zamieszcza wtedy krótką relację z atelier malarki na Montparnassie. W dziedzińcu kamienicy przy rue de Vaugirard 114 Boznańska zajmuje pawilon ze szklanym dachem. Wysłannik czasopisma pisze tak:
Reklama
Pracownia przepojona wonią kwiatów – perfum szara malarka nie lubi. Umeblowanie skromniutkie, podium dla modeli. Ogromnie cicho: tylko samowar wiecznie syczy i białe myszki szeleszczą wśród papierków swego gniazdeczka. Ściany obwieszone szkicami tych obrazów, które malarka więcej kocha.
„Mówią ludzie, że mam ich miliony”
Ot, i tyle. Szczegół z życia, który raczej nie powinien dziwić. Moda na zwierzątka domowe – w tym oswojone białe myszki – nabrała w XIX wieku potężnego rozpędu.
Boznańska musi mieć ich co najmniej kilka, bo dwie daje w prezencie córce znajomych. Ojciec dziewczynki, rzeźbiarz Kazimierz Ostrowski, nie jest chyba tym faktem zbyt uszczęśliwiony – teraz małe gryzonie biegają także po jego pracowni. Matka, poetka Bronisława Ostrowska, uczy je sztuczki: niczym cyrkowcy przechodzą przez ściągniętą z palca obrączkę. W nowym domu myszki zyskują imiona Fika i Mika. Sympatyczna historia.
Mijają lata. Atelier Boznańskiej obrasta kurzem – i legendą. Myszy staną się jej ważnym składnikiem. Wspomina o nich właściwie każdy, kto zajrzy do kolejnej pracowni artystki, przy boulevard du Montparnasse 49. Ale to już inne myszy. W 1928 roku dziennikarka Gina Szwarc relacjonuje czytelniczkom tygodnika „Ewa”:
Reklama
Dochodziły nas wieści o romantycznej pracowni pani Boznańskiej i legendy o niej. Z pokoju ciemnego, zawalonego płótnami, wchodzimy do obszernej pracowni. Dziwna to pracownia. Może istniały pracownie takie sto lat temu.
Meble – ściślej mówiąc, zgruchotane meble – stoją wzdłuż ścian. Pośrodku jakieś podium, szafy i szafki, kanapy i fotele, dywany postrzępione o startych od dawna deseniach. […] Jakieś cienie biegają od mebla do mebla. Z niemałym zdumieniem spostrzega my dziesiątki myszy oswojonych.
Boznańska wyjaśnia zaskoczonej reporterce: „Mówią ludzie, że mam ich miliony – a to tylko te, które pani widzi. Czasem przyprowadzają towarzyszki swe z ogrodu. Och, są to zwykłe szare myszki – szykuję im trochę makaronu suszonego i chleba tu i tam – i oto przychodzą. Są to urocze stworzenia”.
Niczym wehikuł czasu
Gości witają połamane meble, z sufi tu zwieszają się girlandy pajęczyn, ściany zdobią wypłowiałe tkaniny. Wieczorami malarka zapala lampę naftową, niemal do końca wzbraniając się przed zainstalowaniem w pracowni światła elektrycznego.
Ciemny przedsionek przed pracownią Boznańskiej wydaje się wehikułem czasu, tunelem prowadzącym do innego wymiaru, magicznym portalem przenoszącym gości w przeszłość. Prawdziwe O północy w Paryżu.
„Stając w drzwiach pracowni, miałem za sobą nie przestrzeń, lecz lata przebyte – wstępowałem w rok 1910, z uczuciem człowieka, który schronił się do wnętrza obronnego zamku” – przekonuje w 1937 roku pisarz Jerzy Waldorff. Nie jest w tych odczuciach odosobniony.
Reklama
„W tym domu czas nie posuwa się naprzód. Przenoszę się dużo, dużo lat wstecz” – przyznaje odwiedzająca Boznańską młodsza malarka. „W samym centrum Paryża, tu na Montparnassie, żyje jak na odludziu, nieomal jak pustelnica. Nie obchodzi ją już nic z tego, co dzieje się poza jej pracownią, poza jej sztuką” – zapewnia kto inny.
Pracownia Boznańskiej to jej zaczarowane królestwo. Snuje się po nim trochę jak duch, trochę jak dama ze świata, który przestał już istnieć. Drobna, wątła, w sukniach modnych pod koniec XIX wieku i z wysoko upiętymi kokiem. Żywy okaz poprzedniej epoki.
Zofia Stryjeńska podsumuje: „W czarnym stroju, z żółtobladą twarzą i sinymi baczkami koło uszu nie mogę powiedzieć, żeby p. Olga nie była wściekle stylowa – tylko że, psiakość, opóźniła swą aktualność o pół wieku”.
Postać nieco ekscentryczna
Ze wszystkich ścian, z każdego zakamarka patrzą dawni modele Boznańskiej. Uwięzione w portretach spojrzenia, mgliste ślady bliskich – malarka w każdej kolejnej pracowni zawiesza choćby podobiznę dawnego narzeczonego – też mają w sobie coś z duchów przeszłości. Pisarka Aurelia Wyleżyńska miała wrażenie, że obrazom Boznańskiej „specjalnie musi być dobrze w tym otoczeniu, jakby oderwanym od dziś, gdzie czas nie ma znaczenia i nic się nie zmieni, gdzie panuje jakaś cisza kojąca”.
Reklama
Zakurzone portrety przypominają zjawy, ale wcale nie straszą – towarzyszą. Tak jak zwierzęta. Z czasem menażeria artystki powiększa się bowiem o świnkę morską, pieski, parę kanarków i papugę. Malarka Katarzyna Librowicz, stremowana pierwszą wizytą w słynnym atelier, pisała: „Pocieszało mnie tylko to, co słyszałam od różnych ludzi, że Olga Boznańska ma m a s ę ż y j ą c y c h s t w o r ze ń w d o m u, a to zawsze ułatwia początek znajomości”.
W latach dwudziestych historie o czworonożnych i skrzydlatych lokatorach pracowni dopełniały wizerunek Boznańskiej jako postaci nieco ekscentrycznej. Niektórzy widzieli w tym coś romantycznego. „Szmer papierów poruszanych przez myszy, bo i one tu gościnę znalazły, przypomina zmer deszczu; na szarych kartonach majaczą postacie zadumane, owiane tajemnicą i czarem” – pisała malarka Wanda Chełmońska w magazynie „Kobieta Współczesna”.
Wprowadzały nutę komizmu
Inni dostrzegali w zwyczajach Boznańskiej przede wszystkim szlachetny rys charakteru. Rzeźbiarz Ludwik Puget przekonywał:
Franciszkańskie serce okazuje czynne miłosierdzie każdemu stworzeniu. Na dachu, przed oknem pracowni znajdują pokarm wszystkie ptaszki z sąsiednich domów.
– I wie pan – mówi [Boznańska] – przychodzi tam czasem taki milutki mały szczurek!
Reklama
Myszy, które się znajdują w pracowni, dostają chleba podrzucanego pod sztalugę i kanapę. „Dziwactwo!” – oburzają się ludzie. Ale taką już jest ta malarka.
Gdy w 1925 roku Boznańską odwiedził Marcin Samlicki, atmosfera pracowni przedstawiała mu się zgoła inaczej. Owszem, zwierzęta także były tu kluczowymi bohaterami, ale wprowadzały na Montparnasse nutę komizmu.
Dla magazynu „Sztuki Piękne” Samlicki relacjonował:
Z kanapy zarzuconej kolorowymi poduszkami wydobywa się skrzek małego pieska. Jest to stare, bo 10-letnie zwierzątko, nieforemne, więcej podobne do legendarnego „Taraska” niż do psa.
– Panie Lestrille, bądź pan łaskaw przykryć „Boby la beauté”, bo się odgrzebał – rzecze panna Olga do młodzieńca pozującego. – Biedny pieseczek chory na sklerozę. Co ja mam z nim zmartwienia!
Model poprawia psią kołderkę – jest nią kawałek gobelinu.
Waldorff bije na alarm
Boznańska wszystko podporządkowuje zwierzętom. W pracowni jest tak gorąco, że trudno wytrzymać, ale wyjaśnia: „Nie otwieram okna ze względu na kanarki, które zaraz są chore, gdy na nie wieje”. Na fortepianie można zacząć grać dopiero wtedy, gdy wywabi się stamtąd myszy, rozrzucając im po kątach pracowni makaron. Nieco zwariowane zwyczaje, ale cóż, wielcy artyści są oryginałami.
Pod koniec lat trzydziestych dziennikarze zaczęli już uderzać w inne tony.
W 1937 roku Jerzy Waldorff pierwszy zaalarmował na łamach pisma „Prosto z Mostu”, że słynna artystka żyje w nędzy. Opisu zagraconej pracowni Boznańskiej dopełniał obraz zniszczenia niesionego przez jej menażerię:
Jest jeszcze stara papuga, załatwiająca się na wszystko i wszystkich, i stary piesek, również źle wychowany, i stare, bardzo stare myszy, biegające w zaaferowaniu, jakby ważne plotki z kąta w kąt nosiły, a tak zajęte swoimi sprawami i na nic niezważające, że baczyć trzeba ciągle, aby ich nie deptać. Tak wygląda miejsce, w którym żyje i pracuje jedna z największych malarek świata.
Reklama
„Nie mam wśród ludzi już nikogo z bliskich”
Zwierzęta stają się symbolem rozkładu. Specyficzny zapach uderza każdego, kto przekracza próg pracowni. „Świetne prace marnieją w kurzu i wilgoci, obgryzane przez myszy [w] pracowni przy Montparnassie” – grzmi Waldorff . Maja Berezowska dorzuca jeszcze taki obrazek z wizyty u malarki: „Ulubiona papuga przygląda się jej okrągłym okiem i dziobie obrazy”.
Myszy paradują po pracowni bez żadnych oporów. „Oczywiście, chodziły swobodnie i po ludziach, co nieraz wywoływało panikę, zwłaszcza wśród pań. Taka osoba traciła bardzo w oczach Boznańskiej” – wspominał Adam Gerżabek.
Ponoć Jan Lechoń w obawie przed gryzoniami nie chciał odwiedzić atelier malarki. Kilka miesięcy po Waldorffie krytyczną diagnozę potwierdza w piśmie „Tęcza” Marian Turwid:
Gdy staruszka poczęła się posilać, gdzieś z mrocznych kątów pracowni przypełzły dwa stare, zabiedzone pieski. Gdy na widok sporej gromadki myszy, bez ceremonii i bez lęku zbliżającej się ku nam, odruchowo odsunąłem się ze wstrętem, pani domu co prędzej poczęła dobrym słowem usposabiać mnie życzliwie do swoich „domowników”:
– Bo te zwierzątka – to dziś cała moja rodzina. Od czasu, gdy umarła moja siostra, która tu ze mną mieszkała, nie mam wśród ludzi już nikogo z bliskich”.
Reklama
Nigdy nie była aż tak samotna
Iza Boznańska, zwana pieszczotliwie Izią, trzy lata wcześniej popełniła samobójstwo. Nękana przez własne demony, zmagająca się z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków, pognębiona stanem Olgi, w końcu sięgnęła po buteleczkę z trucizną. Skończyły się kłótnie, wymówki, wieczne spory z siostrą. Ale skończyły się też wspólne spacery, wieczorne odwiedziny, herbatki w pracowni.
Wcześniej Boznańska nigdy nie była aż tak samotna. Trudno uchwycić moment, gdy stylowa pracownia przemieniła się w małe zoo. Przyjmuje się, że artystka zaczęła szukać pocieszenia w zwierzęcych towarzyszach po 1900 roku, gdy Józef Czajkowski zerwał z nią zaręczyny. Na liście od dawnego narzeczonego Boznańska zapisze ołówkiem: „Taką mam dzisiaj szaloną tęsknotę za tym, co było, że jestem zdolną wszystko zrobić, aby nic gorszego nie było. Piszę i myślę o Tobie. Myszka moja także nie żyje, zabiła się”.
Tylko kiedy myszy opanowały całe atelier? Być może rozpanoszyły się w pracowni podczas i wojny światowej. Wcześniej goście nie wspominali o nich wcale albo tylko przelotnie. Jesienią 1914 roku młody pianista i kompozytor Artur Rubinstein naliczył ich już tuzin albo i więcej. „Codziennie punktualnie o piątej Boznańska przerywała malowanie. – Czas na herbatę – oznajmiała – i na wizytę moich małych myszek”. Wtedy nagle wychodziły ze wszystkich kątów.
Boby, Kiki i Lalik
W podobnym czasie pojawił się chyba pierwszy pies, który należał właściwie do siostry malarki. W 1919 roku Stryjeńska była świadkiem takich scenek:
Reklama
Codziennie nieomylnie około siódmej przynosiła panna Iza pieczołowicie skarb i klejnot rodzinny: mopsa Bibi. Astmatyczny i stary ten złośliwiec poddawany był tam co dzień operacji zapuszczania kropel leczniczych do nosa. Obraz był dość makabryczny: w otchłannej grocie atelier przy płomyku trzy kobiece cienie jakby makbetowskich zjaw „pastwiły” się nad warczącym groźnie i szarpiącym się tabu.
Pieski Boznańskiej były w sumie trzy: Boby, Kiki i Lalik. (…)
Problemy finansowe
Pieniądze nigdy się Boznańskiej nie trzymały, a kryzys finansowy w latach trzydziestych jeszcze pogłębia jej problemy. Sama ledwo dojada, ale dla myszy kupuje pierwszorzędny makaron marki Lustucru, dla świnki morskiej sałatę, a dla piesków świeże mięso. Największą troską pozostaje jednak atelier.
„Pieniądze są mi potrzebne na zapłacenie pracowni tutaj” – tłumaczy w grudniu 1933 roku zarządcy krakowskiej kamienicy Boznańskich. W styczniu mu się przypomina: „Uprzejmie proszę drogiego i łaskawego Pana o nadesłanie mi 1000 fr. (tysiąc), gdyż 15 b.r. muszę płacić za pracownię 1200, a czasy są wyjątkowo ciężkie, nic sprzedać nie mogę”. W 1937 roku mówi dziennikarzowi:
Wciąż do mnie przychodzą jacyś wierzyciele i zabierają mi każdy grosz. Zupełnie nie wiem za co. Obawiam się, żeby mnie tylko nie wyrzucili z pracowni. Tak do niej przywykłam, tak ją lubię. Choć nie bardzo tu wygodnie, bo gdy deszcz pada, to wszędzie zacieka. I bardzo mi już trudno w tej ogromnej pracowni utrzymywać jaki taki porządek.
Reklama
Podejrzani nieznajomi
Podobno za franka można dostać adres Boznańskiej. W pracowni ma pochowaną po różnych pudełeczkach gotówkę, którą chętnie oddaje głodującym artystom i wszelkim potrzebującym. Nigdy nie zamyka drzwi na klucz. Kończy się to tak, że po prośbie przychodzą różni podejrzani nieznajomi, „a ponieważ drzwi od pracowni są zawsze otwarte, wchodzą do niej wszyscy, jak im się podoba. Nie dziwiłabym się, gdyby ją kiedyś zamordowano. Prosiłam i błagałam, aby drzwi zamykała, ale naturalnie na darmo” – złościła się Iza Boznańska.
Po alarmujących doniesieniach o sytuacji artystki w Polsce mnożą się i oddolne, i oficjalne inicjatywy. Radca ambasady polskiej w Paryżu Jan Szymański, który na miejscu usiłuje zorganizować opiekę Boznańskiej, z taktem stara się opisać trudną sytuację artystki jej krakowskim przyjaciołom.
Uświadomić ich delikatnie, z czym mierzy się otoczenie malarki i dlaczego trudno jej pomóc. Małe obsesje, duże problemy z pamięcią, wielka apodyktyczność – to tylko kilka drażliwych kwestii z listy. Widok zaniedbanego i zabałaganionego atelier mówi zresztą sam za siebie.
„Dziś żali się p. Boznańska na to, że pod Jej pracownią (a mieszka na pierwszym piętrze) zbudowano podziemne lochy, do których spędza się z całego Paryża psy, miażdżone następnie za pomocą «piekielnej maszyny»” – pisze w jednym z listów Szymański. Kolejny dowód, że Boznańskiej zdarzają się pewne urojenia.
A jednak…
Reklama
Szare myszki
Kilka lat wcześniej „Dziennik Wileński” donosił: „W podwórzu domu, w którym jest pracownia Boznańskiej, jest zakład anatomii zwierząt. Zmartwienie to artystki. Boleje nad losem morskich świ nek, myszy i szczurów, przeznaczonych na stół prosekcyjny. Czasem uda się jej wykupić któreś z tych zwierząt od dozorcy. Czasem po prostu wykradnie i wyzwoli”. Oto „piekielna maszyna” w sąsiedztwie. (…)
W 1937 roku Boznańska powie wysłannikowi pisma „Tęcza”:
„Przykro mi bardzo, że nie podobają się panu moje myszki. Sama nie wiem, co się właściwie z nimi porobiło. Dawniej były wszystkie ślicznie białe. A teraz są takie brzydkie, takie szare. Jak moje życie obecne, jak moje obrazy…
Malarce Katarzynie Librowicz wyzna: „Ja bardzo kocham moje myszki, przychodzą do mnie do łóżka, szczególnie jedna, siadają na kocyku i gdy się budzę, widzę takiego małego diabełka koło siebie; zresztą – dodaje – zawsze uważano, że jestem podobna do myszki, i nazywano mnie w Monachium «Fräulein Myszonok»”. Panna Myszka.
Coś w tym było. „Tak, stanowczo przypominała mysz, szara w swym malarskim fartuchu, bystrooka. Taką jakąś zaklętą mysz z bajki” – uzna pisarka Jadwiga Kiewnarska.
Reklama
Malutka figurka myszki
Boznańska zmarła 15 kwietnia 1940 roku. Nie mogła wiedzieć, że po wybuchu wojny gdzieś daleko wspomnienie z pracowni na Montparnassie pokrzepiało kogoś na duchu. Podczas pierwszej zimy w okupowanym Krakowie dom Marii Jaremy nawiedziła plaga myszy. Artystka często wracała wtedy myślami do małych lokatorek pracowni na Montparnassie, które stawały na tylnych nóżkach i jadły z ręki Boznańskiej herbatniki. A więc można tak żyć, a nawet malować.
Wśród przedmiotów osobistych, które po śmierci Boznańskiej trafi ą do Muzeum Narodowego w Krakowie, znajdzie się malutka figurka myszki. Bibelot, pamiątka, talizman?
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej pt. Własna pracownia. Gdzie tworzyły artystki przełomu wieków (Marginesy 2025). Ukaże się ona 2 lipca, ale już dziś możecie zamówić swój egzemplarz.