W pierwszych miesiącach wojny na Pacyfiku wojska cesarskie wzięły do niewoli ponad 25 tysięcy amerykańskich żołnierzy. Wśród nich znalazł się również porucznik Austin Shofner. Los jaki zgotowali oficerowi oraz jego towarzyszom broni Japończycy opisał profesor Hugh Ambrose w książce pt. Pacyfik. Piekło było za oceanem. Oto co czekało jeńców wojennych po przewiezieniu do obozu numer 1 w Cabanatuan.
Strażnicy przyszli najpierw po Filipińczyków. Kilka dni później zabrali wybraną grupę wyższych oficerów. Wkrótce co kilka dni ładowano na ciężarówki kilkuset jeńców. Shofner prowadził dziennik, więc zanotował, że on i około dwustu innych pożegnali Heinego 26 czerwca [1942 roku].
Reklama
„Żadnej konwencji genewskiej”
Wielu żołnierzy nie miało sił, żeby samemu wsiąść na ciężarówkę. Zawieziono ich na stację kolejową w Manili i załadowano do wagonów towarowych. Strażnicy upychali ich po około osiemdziesięciu w wagonie, tak że część musiała stać. Jeńcy więc stali i siedzieli na zmianę.
Siedzący musieli tkwić między nogami stojących. Po sześciu godzinach pociąg stanął na małej stacyjce i przesiedli się do ciężarówek. Po krótkiej jeździe zatrzymali się przed bramą obozu jenieckiego numer 1 w Cabanatuan. Na otwartej równinie rozległy obszar ogrodzono drutem kolczastym i w równych odstępach postawiono wieże wartownicze.
Po przejściu przez główną bramę jeńcy zostali zrewidowani. Funkcjonariusze zabrali Shofnerowi aparat fotograficzny i kompas. Strażnik zapisał jego nazwisko, tak jakby te przedmioty Shofner oddawał tylko na przechowanie. Został skierowany do jednego z trzech bloków obozowych i do dziesięcioosobowego plutonu. Gdyby któryś z jego członków uciekł z obozu, cała reszta miała zostać rozstrzelana. Nazwali więc swój pluton „plutonem egzekucyjnym”.
W obozie Austin Shofner i inni nowi jeńcy spotkali kilku oficerów, którzy chcieli wiedzieć, co się dzieje z ich podwładnymi, i byli spragnieni informacji zza drutów. Ale to nowi mieszkańcy obozu mieli najwięcej do nauczenia się.
O najważniejszym fakcie, który określał ich nową egzystencję, wielokrotnie przypominali im strażnicy: „Żadnej konwencji genewskiej!”. Zbliżając się do baraków, nowo przybyli zauważyli równe rzędy […] pokryte kożuchem z much. Niektórzy nie mogli się powstrzymać od okrzyku zgrozy, na co usłyszeli: „Przywykniecie do tego”.
Fatalny stan jeńców
Jeńcy umierali w tempie czterdziestu dziennie, strażnicy utrudniali ich grzebanie. Fetor przyprawiał o mdłości. W barakach, zbudowanych z nipy i bambusa, nie było światła, bieżącej wody ani moskitier.
Reklama
Większość jeńców, których poznał Shofner, służyła w armii, bo w obozie osadzono około ośmiu tysięcy żołnierzy wojsk lądowych oraz około dwóch tysięcy marines i marynarzy. Shofner aż się wzdrygnął na widok tych brudnych i wynędzniałych ludzi. Ich ubranie przypominało szmaty, chodzili boso. Na skórze mieli rany i wrzody.
W obozie był wprawdzie szpital, ale niewiele różnił się on od zwykłych baraków i był już przepełniony. Jeńcy z Cabanatuan zwali się Bojowymi Bękartami z Bataanu. Przez większość dnia stali w kolejce do kranu z manierką w ręku albo siedzieli w barakach, chroniąc się przed słońcem. Choć władze obozu zapewniały bardzo kiepskie wyżywienie, a chorych zostawiały praktycznie na łasce losu, to nie Cabanatuan był przyczyną opłakanego stanu jeńców.
Marsz z Bataan do Cabanatuan
Walki z Cesarską Armią Japońską na półwyspie Bataan pozbawiły ich wszystkich sił. Po czterech miesiącach zmagań byli niedożywieni, chorzy i słabi.
Kiedy bitwa dobiegła końca, Japończycy wzięli do niewoli siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy [z których 60 tysięcy stanowili Filipińczycy] i poprowadzili ich z przylądka Bataan przez Mariveles na północ, do Cabanatuan i podobnych obozów w okolicy. Wielu nie miało sił przejść 110 kilometrów i odeszło po drodze z pragnienia i głodu.
Reklama
Był to prawdziwy marsz śmierci. Japońscy konwojenci zmuszali jeńców do zabijania i grzebania towarzyszy, sami ścięli kilku, czy nawet kilkunastu. Amerykanie marli setkami, a Filipińczycy tysiącami. Kiedy w końcu zamknęły się za nimi wrota Cabanatuan, szybko się przekonali, że Japończycy pragną ich śmierci. Brakowało podstawowych urządzeń sanitarnych – na północnym skraju obozu znajdowała się tylko otwarta latryna – więc nad obozem unosiły się roje much przenoszących choroby.
Biegunka stała się powszechną przypadłością, a wielu jeńców często załatwiało się niedaleko baraków, bo nie było w stanie dowlec się do latryny. Ponieważ brakowało papieru toaletowego, „papier, szmaty i liście były na wagę złota”, pisał Shofner.
Wyżywienie jeńców
Wieczorem Shifty stanął w kolejce do jednej z sześciu kuchni serwujących jedzenie. Dostał menażkę parującego ryżu i około pół manierki zielonkawej, wodnistej zupy. Ryż „wyglądał jak śmieci zmiecione z podłogi młyna”. Wiele ziaren było w łupinach, a ryż „zawierał wiele zanieczyszczeń… takich jak żwir, szczurze odchody, ziemia i robaki”. Jeńcy nie mieli jak go oczyścić, mogli tylko zdecydować, jaką część zjeść, a jaką wyrzucić.
Kilku wybrednych wyjmowało z ryżu robaki o białych tułowiach i czarnych główkach. Shofner, jak większość jeńców, zjadał je; przekonał się też, jak dobrze jest mieć menażkę i niezbędnik.
Wieczorem Shofner znalazł sobie miejsce do spania na podłodze w baraku nr 2. Było tak ciasno, że ciała jeńców stykały się ze sobą. Wyjął z plecaka moskitierę, zauważając przy tym, że prawie połowa jego towarzyszy nie dysponuje tą ochroną przed komarami przenoszącymi malarię. Metr nad nim znajdowała się następna kondygnacja ze śpiącymi ludźmi.
Rankiem przed śniadaniem jeńcy wynosili tych, którzy zmarli w nocy. Jak zwykle minęło sporo czasu, nim strażnicy pozwolili pochować ich poza obrębem obozu, na dawnym polu ryżowym. Nie zgodzili się na żadne obrzędy religijne, więc kapelani zawczasu błogosławili nieboszczyków.
Reklama
Szkorbut
Blok obozowy Shofnera, numer 2, zajmował prostokąt o bokach 600 i 450 metrów. Oficerowie nie musieli pracować, brygady robocze składały się z samych żołnierzy. Shofner grał dużo w pokera, zapamiętując się w tej grze, aby „nie użalać się nad sobą”. Został kapitanem drużyny softballu, która rozgrywała mecze trzy razy w miesiącu. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Jak wszyscy jeńcy niecierpliwie czekał na dzień, w którym strażnicy dodawali do ryżu liściastą część filipińskiego batata lub jakieś prażone ziarna.
Dieta, znacznie ograniczona na długo przed tym, zanim został jeńcem, odbiła się teraz na jego zdrowiu. Język spuchł i był dwa razy większy niż normalnie. Liszaje na wargach mogły oznaczać tylko jedno: szkorbut. Shofner miał wrażenie, że usta są najwrażliwszą częścią jego ciała. Nie mógł przeżuwać, starał się więc wsuwać sobie ryż obok języka prosto do gardła.
Nieleczony szkorbut mógł spowodować śmierć, gdyby inna choroba nie uczyniła tego wcześniej. Za dnia Shofner oblizywał wargi i trzymał je rozchylone, ale podczas snu rany sklejały się i budził się z krzykiem, na wpół uduszony. Łapał oddech, a wtedy znów musiał krzyknąć – tym razem z bólu.
Koniecznie potrzebował jakichś warzyw lub owoców. Załatwił sobie przydział do brygady pracującej poza obozem i w dżungli wypatrzył dziko rosnącą cytrynę. Jej owoce były wielkie jak grejpfruty. W odpowiedniej chwili zerwał kilka i zaczął szybko zjadać.
Reklama
Sok cytrynowy spływał mu po wargach i języku i Shofner miał wrażenie, że w ustach ma pochodnię. Kwas palił wszystko, z czym się zetknął. Shofner zjadł, ile mógł, a resztę schował do kieszeni, zanim strażnicy zdążyli zauważyć. W ciągu tygodnia rany zaczęły się goić. (…)
Wydzielanie wody do mycia
Śmiertelność w obozie w Cabanatuan, która spadła w sierpniu, obniżyła się również we wrześniu – do około czternastu ludzi dziennie. Słabi umierali z niedożywienia, na biegunkę lub malarię. Silniejszym pomagał Czerwony Krzyż, któremu zezwolono na dostarczanie chininy, leku na malarię. Miesiące głodowania poczyniły jednak spustoszenia w organizmach jeńców.
Myśli o jedzeniu wyparły wspomnienia o domu i pragnienia erotyczne. Głód spowodował, że dawni towarzysze broni stali się rywalami. Niektórzy starali się wkraść w łaski strażników, donosząc na kolegów. Kilku lekarzy pokątnie sprzedawało lekarstwa tym, którzy mieli pieniądze. Kiedy jakiś jeniec nie mógł jeść z powodu osłabienia chorobą, inni dbali, aby jego porcja się nie zmarnowała.
Do września straż obozowa opracowała procedurę grzebania zmarłych. Kapelani mogli odprawiać nabożeństwa żałobne, pozwolono też na oznaczanie mogił. Jeńcy otrzymali po kostce mydła, ale wodę wydzielano im w bardzo małych ilościach. Mogli też od czasu do czasu kupować jedzenie i lekarstwa od strażników, którzy żądali gotówki z góry. Nawet niewielka ilość dodatkowego jedzenia decydowała często o życiu lub śmierci.
Reklama
Austin Shofner miał pieniądze. Przed opuszczeniem Corregidoru ukrył kilka banknotów o nominale dwudziestu filipińskich peso w rolce papieru toaletowego, bo uważał, że mogą mu się kiedyś przydać. Strażnicy sprzedawali puszkę żywności za jedno peso, ale nie zawsze mieli cokolwiek do sprzedania.
Cały czas trzeba było się mieć na baczności
Jeńcy pracujący poza więzieniem przemycali konserwy, których część też trafiała na czarny rynek. Żądano za nie od dziesięciu do dwudziestu peso. W dobrym tygodniu Shofner mógł kupić dwie konserwy, zwykle był to łosoś lub sardynki.
Shifty dzielił się tą dodatkową żywnością. Pożyczał pieniądze na żywność i lekarstwa, choć w tym świecie, obozie jenieckim nr 1 w Cabanatuan, pojęcie pożyczki traciło sens. Wdzięczni odbiorcy tej pomocy nie uważali pożyczek ani żywności za jałmużnę. Było to bohaterstwo. Shofner ryzykował życie, aby ratować kolegów.
Oczywiście dwoma konserwami tygodniowo nie mógł uratować wielu. Niedostatek wszystkiego podkopywał siły jeńców. Kto chciał przetrwać, musiał ciągle mieć się na baczności. Ale psychiczne i fizyczne trudy mógł znieść tylko człowiek mający nadzieję, a nadziei trzeba było szukać poza obozem.
Reklama
Z każdym miesiącem szanse na wyzwolenie z niewoli malały. Skoro Ameryka jest potężniejsza od Japonii, to dlaczego na półwyspie Bataan okłamano ich, że posiłki są w drodze? Jak ojczyzna mogła o nich zapomnieć? Myśli te nie dawały im spokoju, były bardziej natrętne od much, które musieli odganiać znad jedzenia.
Choć w tym czasie każdy jeniec wiedział już, jak ważna dla przetrwania jest nadzieja, świadomość ta nie chroniła przed poddaniem się losowi. Kiedy jeden z przyjaciół Shofnera powiedział mu: „Śmierć nie jest ciężka, śmierć jest łatwa”, Austin wiedział, że biedak długo już nie pożyje.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Hugh Ambrose’a pt. Pacyfik. Piekło było za oceanem. Jej nowa polska edycja ukazała się w 2024 roku nakładem wydawnictwa Bellona. Przekład: Władysław Jeżewski i Maciej Antosiewicz.