Przygotowania trwały przez cały dzień, a mimo to mistrz nauk tajemnych Laurentius Duranovius nie był zadowolony. Komnata, którą wybrał nadworny mag była niemal pusta. Podobno to w tym miejscu najprościej było przeniknąć barierę oddzielającą świat żywych od krainy umarłych. Tak w każdym razie twierdził hochsztapler najęty, by omamić ogarniętego paranoją i łatwo ulegającego wpływom Zygmunta Augusta.
Był przełom 1570 i 1571 roku. Poza zdobionym krzesłem, na którym zasiadał schorowany, przeszło 50-letni władca Polski i Litwy, w sali znalazły się tylko przedmioty potrzebne do przeprowadzenia rytuału.
Reklama
Księga zaklęć umieszczona na podwyższeniu i specjalne lustro wykonane z kruchego stopu srebra, cynku i cyny. Szeroka i wysoka na pół metra tafla miała ponoć kluczowe znaczenie dla przebiegu inkantacji. To przy jej użyciu mistrz Duranovius obiecał wywołać ducha ukochanej małżonki króla: zmarłej dwie dekady wcześniej Barbary Radziwiłłówny.
Aura grozy
Zachowane źródła pozwalają wyobrazić sobie, jak mogła wyglądać ta prawdziwie przedziwna scena.
W oddali słychać było pierwsze uderzenia kościelnych dzwonów, oznajmiające północ. Mag spojrzał gniewnym wzrokiem na zebranych dworzan. W komnacie paliła się tylko jedna świeca ustawiona na kominku. W półmroku mistrz, odziany w wyszywane magicznymi wzorami szaty, roztaczał wokół siebie aurę strachu. Obite czarnym kirem ściany tylko potęgowały atmosferę grozy.
Fakt, że mag miał zaledwie pięćdziesiąt cztery lata, stracił teraz na znaczeniu. Podobnie jak to, że służył królowi przez połowę swojej kariery, a wszyscy zebrani byli z nim w niemalże familiarnych stosunkach. W chwili, gdy przystępował do magicznego obrzędu, nie był już zwykłym śmiertelnikiem – z dworskiego szarlatana i alchemika urastał do rangi włodarza sił nadprzyrodzonych.
Ostatnie pytanie
Dworzanie natychmiast ruszyli ku wyjściu, poganiani niecierpliwym wzrokiem maga. Po chwili w komnacie zostali już tylko Duranovius, Zygmunt August i królewska guślarka, która nauczyła władcę potrzebnych formuł magicznych.
Reklama
Monarcha wiercił się na swoim miejscu, wyraźnie zaniepokojony. Raz jeszcze powtórzył pytanie, które nie dawało mu spokoju, odkąd tylko podchwycił propozycję jednego z zaufanych, by wykorzystać magiczne talenty Duranoviusa i przed śmiercią raz jeszcze spotkać się z Barbarą.
Czy rytuał na pewno nie naruszy spokoju jej duszy? Pytał już o to astrologa Piotra Proboszczowicza oraz rzecz jasna samego Duranoviusa. Tym razem mag tylko niecierpliwie zmarszczył brwi. Nie było czasu na bezcelowe dyskusje.
Zamiast odpowiedzieć, tubalnym głosem przestrzegł króla przed ryzykiem przerwania czaru. Pod żadnym pozorem władcy nie wolno było wstawać z miejsca – niezależnie od tego, co zobaczy, usłyszy i poczuje. W przeciwnym razie groziła mu śmiertelna klątwa i gniew umarłych.
Na moment oddał jeszcze głos guślarce. Kiedy stało się jasne, że król pamięta wszystkie słowa i reguły, kobieta, nosząca miano „Wielkiego Ożoga”, wyszła. Rytuał mógł się rozpocząć.
Przerażenie zjawy
Mag pochylił się nad opasłą księgą i ledwie słyszalnym szeptem odczytał magiczne formuły. W ustalonym momencie przerwał i chrząknął, dając znać królowi, że teraz pora na jego część zaklęcia. Zygmunt August był zbyt przejęty, by płynnie wypowiedzieć inkantację. Łamiącym się głosem wydukał słowa, przekręcając lub pomijając przynajmniej co drugie.
Przez moment nic się nie działo. Nagle jednak drzwi sąsiedniej komnaty uchyliły się i stanęła w nich młoda kobieta. W półmroku nie dało się dostrzec szczegółów, ale król nie miał żadnych wątpliwości. Suknia, włosy, twarz – wszystko się zgadzało. To była ta sama Barbara, którą przedwcześnie pożegnał w 1551 roku.
Reklama
Zygmunt August nie zamierzał zważać na przestrogi. W tej chwili nie interesowały go żadne klątwy ani wieczne potępienie. Musiał, po prostu musiał jej dotknąć. Zerwał się z krzesła i rzucił w stronę drzwi. Przez moment zdawało mu się, że w oczach zjawy dostrzega przerażenie.
Słyszał krzyk mistrza ceremonii. Dobiegł do niego dźwięk pękającej tafli lustra. Nic go jednak nie mogło powstrzymać. I właśnie wtedy, gdy był zaledwie o krok od drzwi, w komnacie zapadła ciemność. Świeca stojąca na kominku, jedyne źródło światła, zgasła. Kiedy zapalono ją ponownie, po zjawie nie został żaden ślad.
Ambicje alkowianego
Tak mniej więcej wydarzenia, do których doszło na warszawskim zamku, wyglądały z perspektywy króla.
O próbie wywołania ducha Barbary Radziwiłłówny wspominają dwa niezależne źródła. Pierwszym jest spisana pół wieku później relacja nadwornego lekarza Joachima Possela. Drugim – nigdy nie odnaleziona, ale znana w odpisach, szczegółowa opowieść Jana Ghysaeusa, przelana na papier niedługo po seansie.
Dwa manuskrypty zgadzają się właściwie tylko w kwestii tego, że do seansu doszło. W każdym innym szczególe różnią się od siebie. Possel przedstawia historię dość naiwną, przepojoną magią i tajemnicą. Ghysaeus jest bezlitosny. Zrywa zasłonę, za którą kryją się prawdziwi organizatorzy ceremonii. I udowadnia, że wywołanie ducha Barbary Radziwiłłówny nie było niczym więcej jak tylko przebiegłą mistyfikacją.
Reklama
Za wszystkim stał Mikołaj Mniszech: wpływowy pokojowiec Zygmunta Augusta, którego główną rolą było organizowanie lubieżnych rozrywek dla króla. Rola alkowianego nie zaspokajała jego ambicji. A przede wszystkim – nie wystarczała do napełnienia własnej kiesy.
Jako człowiek równie rozwiązły, co sam Zygmunt August Mniszech zakradł się pewnego dnia do warszawskiego klasztoru Bernardynek. Uwiódł tam jedną z sióstr – niespełna dwudziestoletnią córkę lichwiarza, Barbarę Giżankę. Odwiedzał ją wielokrotnie, przywdziewając dla niepoznaki kobiece szaty. I chyba właśnie podczas jednej z namiętnych schadzek uświadomił sobie, jak wielkie korzyści może mu przynieść znajomość z Giżanką.
Sztuka kłamstwa
Dziewczyna nie tylko nosiła takie samo imię jak ukochana żona Zygmunta Augusta. Miała też podobne rysy i budowę ciała. Na pewno nie była jej sobowtórem. Ale też nie musiała być. Od śmierci Radziwiłłówny minęło niemal dwadzieścia lat. Nawet w pamięci króla jej sylwetka dawno się zatarła – miał przecież do dyspozycji tylko nieliczne portrety i własne, zawodne wspomnienia. Mniszech postanowił z tego skorzystać.
Plan był ryzykowny. Sukces zależał wyłącznie od tego, czy Zygmunt August okaże się wystarczająco bezkrytyczny i łatwowierny. Mniszech wierzył, że tak będzie. Zniedołężniały, trapiony zaawansowaną kiłą król z własnej woli uciekał do krainy sennych mar i złudzeń. Wystarczyło odpowiednio pokierować jego marzeniami.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Po pierwsze, chodziło o to, by przekonać władcę, że Barbara Radziwiłłówna wyglądała dokładnie tak jak Barbara Giżanka. Następnie należało sprezentować królowi tę drugą. Dla Mniszcha, doskonale znającego gusta swego pana, było oczywiste, że taka miłośnica momentalnie zawróci mu w głowie. Był tylko jeden warunek: król nie mógł wiedzieć, że został oszukany.
Po pomoc Mniszech zwrócił się do Franciszka Krasińskiego – podkanclerzego koronnego i jednej z najwyżej postawionych osób na dworze. Jest niemal pewne, że to właśnie on zaproponował organizację magicznego seansu. Na zamku przebywał człowiek idealny do przeprowadzenia takiej maskarady, a Krasiński prawdopodobnie już od czasu studiów był z nim blisko zaprzyjaźniony.
Reklama
Chodziło o Wawrzyńca Duhra – jednego z królewskich alchemików. Oficjalnie przedstawiał się on z łacińska, jako Laurentius Duranovius. W rzeczywistości był jednak Niemcem z Norymbergii i typowym dla swej profesji hochsztaplerem. W przeszłości służył Albrechtowi Hohenzollernowi i Mikołajowi Czarnemu Radziwiłłowi. Szedł tam, gdzie najwięcej płacili. Całe życie dobrze zarabiał dzięki temu, że umiejętnie kłamał.
Środki bezpieczeństwa
Tak samo było tym razem. Mniszech i Krasiński zaoferowali Duhrowi pokaźną sumę w zamian za wywołanie ducha Barbary Radziwiłłówny. Był tylko jeden haczyk. Zamiast jakiegoś widziadła z dymu i lustrzanych odbić miał pokazać królowi kobietę z krwi i kości – Barbarę Giżankę.
Według relacji Jana Ghysaeusa, organizatorzy intrygi starali się zabezpieczyć na każdą okoliczność. Zupełnie zbałamucili Giżankę, gwarantując sobie jej lojalność i milczenie. Sprowadzili ją na zamek nocą lub tajnym podziemnym przejściem (tak podawał kronikarz, ale o istnieniu podobnego przejścia nic nie wiadomo). Na spektakl wybrali komnatę przylegającą do sali, z której dziewczynę można było szybko i łatwo ewakuować. Pamiętali też o dyskrecji.
Świadkiem pokazu miał być tylko i wyłącznie król. Jego dworzanie mogliby przecież zacząć coś podejrzewać. Utrzymaniu tajemnicy służyły także reguły ceremonii – zakaz wstawania z miejsca i ograniczone do minimum oświetlenie.
Reklama
Wprawdzie król złamał pierwszą zasadę i niemal zdemaskował cały spisek, ale drugie zabezpieczenie zadziałało bez zarzutu. Podobno w murze celowo wywiercono otwór, za którym stał jeszcze jeden członek tajnego sprzysiężenia – pokojowiec Wypczyński. Kiedy tylko dojrzał, że król zrywa się z miejsca, przy użyciu trzymanego w dłoni kija zrzucił z kominka jedyną zapaloną świecę. Zanim światło wróciło, inny pokojowiec, Łepkowski, już zabrał Barbarę w bezpieczne miejsce.
Tylko księżyca zabrakło
Mistyfikacja udała się doskonale. Król wierzył, że to, co widział, to była jego ukochana Barbara. Mniszech i Krasiński triumfowali. Byli gotowi do sprezentowania mu przy pierwszej okazji nowej kochanki – rzekomo łudząco podobnej do zmarłej władczyni.
Przewidywali, że kobieta pozostanie im ślepo wierna i że za jej sprawą niebotycznie pomnożą swoje wpływy oraz majątki.
Tylko Wawrzyniec Duhr nie mógł się cieszyć z łatwego zarobku. Spiskowcy na wszelki wypadek woleli się go pozbyć. Wynajęci bandycie zamordowali alchemika, kiedy ten stanął na noc w karczmie w miejscowości Mystki-Rzym na Podlasiu.
Reklama
Krasiński na pamiątkę zatrzymał sobie magiczne lustro Duhra, przekazywane następnie z pokolenia na pokolenie przez jego potomków. Przetrwało do dzisiaj i jest przechowywane w zakrystii kościoła parafialnego w Węgrowie.
Historia królewskiego maga przetrwa wieki i tylko nazwisko ulegnie zmianie. W XIX wieku literaci i historycy z Niemca Duhra zrobią polskiego szlachcica Twardowskiego. Bo przecież durus to po łacinie twardy.
****
Ponurą historię umysłowej degrengolady Zygmunta Augusta opisałem w książce Damy złotego wieku. Jej nowe wydanie niedawno trafiło do sprzedaży (Wydawnictwo Literackie 2021). Do kupienia na Empik.com.
Pełna bibliografia, na której się opierałem znajduje się w książce.