W szeregach dawnej polskiej szlachty panowały dość ścisłe reguły w kwestii tego, jak powinien wyglądać przedstawiciel najwyższego stanu. Oczekiwano, że szlachcic czy też ziemianin będzie mieć ciało niezniszczone harówką, ale też, że będzie dbać o odpowiednią fryzurę oraz zarost. To one gwarantowały bowiem, że nikt nie pomyli pana z chłopem pańszczyźnianym.
Poniższy tekst powstał na podstawie książki Kamila Janickiego pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty.
Szlachcic, w przeciwieństwie do chłopskiego poddanego, miał dostęp do ostrej brzytwy i lusterka, mógł poświęcać czas na regularne pielęgnowanie włosów i zarostu. Poza tym jako człowiekowi niepracującemu fizycznie łatwiej przychodziła mu dbałość o higienę.
Reklama
Strach przed kołtunem, wstręt przed trefieniem. Co wyznaczało szlacheckie gusta?
Znaną przypadłością polskich chłopów był tak zwany kołtun, w Europie nazywany powszechnie plica polonica, kołtunem polskim. Był to, jak wyjaśnia historyk medycyny Zdzisław Gajda, „zwój włosów skłębionych, pogmatwanych, nierozczesywanych”, który stopniowo, za sprawą wydzieliny gruczołów łojowych i brudu, zamieniał się w gęstą, nieprzepuszczalną skorupę.
Wieśniacy bali się odcinać kołtuny w przekonaniu, że może to prowadzić do ślepoty, pomieszania zmysłów, a nawet nagłej śmierci.
Obawy przed kołtunem i fakt, że bujne, nieuporządkowane strąki były kojarzone z chłopami, pozwala zrozumieć kierunek, w jakim rozwijały się nad Wisłą elitarne fryzury.
Jak wyjaśniał Zygmunt Gloger, autor klasycznej Encyklopedii staropolskiej, już od średniowiecza długie włosy uznawano za „oznakę krótkiego rozumu”. Krytykowano też „trefienie”, rozczesywanie włosów i zaplatanie warkoczy, jako że w opinii rycerstwa były to praktyki właściwe niewiastom.
Reklama
Wysokie cięcie albo czupryna. Ulubiona fryzura polskich szlachciców
Popularność zyskiwały ułożenia włosów krótkie, inspirowane zwyczajem żołnierskim. Stopniowo za typową fryzurę szlachecką zaczęło uchodzić tak zwane wysokie cięcie polskie, nazywane też podgoloną czupryną albo łaszczówką.
Popularna legenda mówiła, że modę zapoczątkował Samuel Łaszcz – głośny awanturnik z początku XVII stulecia, skazany dwieście siedemdziesiąt razy na banicję lub obłożony infamią, i przechwalający się, że nieskutecznymi wyrokami podbije sobie wierzchni ubiór.
W rzeczywistości zwyczaj miał swoje korzenie jeszcze w średniowieczu, a w stuleciu XVI poczęli go promować ludzie bardziej wpływowi i na pewno bardziej szanowani od Łaszcza.
Wysokie cięcie polskie oznaczało, że część lub większość głowy, a zwłaszcza jej boki, golono (stąd inny termin: „podgolony łeb”), na szczycie pozostawiano zaś czuprynę, często przybierającą kształt podłużnego pasa, zbliżającego się formą nawet do współczesnych irokezów.
Takie ułożenie włosów widać między innymi na portrecie hetmana Stanisława Koniecpolskiego (zm. 1646). Tę odmianę czupryny nosił też potężny kanclerz Jan Zamoyski (zm. 1605), wreszcie wariant uczesania przyjął Jan III Sobieski.
Przynajmniej od połowy XVII wieku łaszczówki były już, jak komentował Władysław Łoziński, „regułą szlachecko-polskiej elegancji”.
Reklama
Uważano je za element narodowego stylu, dlatego pani de Motteville, oglądająca uroczysty wjazd Sarmatów do Paryża w 1646 roku, skrupulatnie odnotowała: „pod futrzanym kołpakiem mają ogolone głowy, tylko na czubku zostawiają mały kosmyk włosów, który zwisa im do tyłu”.
Znaczenie zarostu. Dlaczego szlachcice przykładali do niego taką wagę?
Wysoko podgolonej czuprynie powinien był towarzyszyć zadbany zarost, stanowiący dowód męskości, dojrzałości, ale też szlacheckiego wyrafinowania.
Świetną ilustrację tego, jak bardzo nie ufano gołowąsom, stanowi anegdota opowiadana na temat wojewody bełskiego i krakowskiego Andrzeja Tęczyńskiego (zm. 1588).
Według zapewne zmyślonej historyjki już jako siedemnastoletni młodzieniec ośmielił się on skrytykować leciwych doradców monarchy. Miał mówić mądrze, ale wyśmiano go, bo jeszcze nie doczekał się bujnego zarostu.
Reklama
Gdy król mimo to zaprosił Tęczyńskiego do grona senatorów, ten udał się na pierwsze obrady ze sztuczną, „przyprawioną” brodą i wąsami. Po tym, jak zadano mu pierwsze pytanie, potrząsnął rekwizytem i szyderczo rzucił: „brodo, mów!”.
Szczególnie ceniono w szeregach szlacheckich wąsy, najlepiej bujne, sumiaste, tak by ich krańce dało się podkręcać, co uchodziło za gest właściwy panom. Jędrzej Kitowicz podkreślał w drugiej połowie XVIII wieku, że „kto się nosił po polsku”, ten obowiązkowo musiał też „utrzymywać wąsy, nie mogąc ich golić bez wystrychnięcia się na błazna”.
Sarmacki wąs i ziemiańskie brody
„Ogół narodu bród nie nosił, tylko wąsy, odpowiedniejsze charakterowi rycerskiemu” – komentował z kolei Zygmunt Gloger. Poniekąd słusznie, należy jednak podkreślić, że gusta nie pozostawały statyczne.
Odmienności mogły dotyczyć kwestii zupełnie drobnych, na przykład Mikołaj Rej pisał, że jedni herbownicy wąsa „na dół głaskali”, inni „w górę jeżyli”. Ale i brody raz zyskiwały uznanie, kiedy indziej je traciły.
Reklama
Jan Kochanowski poświęcił ich odmianom cały żartobliwy wierszyk, pisząc, że mogą u gęby „wisieć jak wałkownica”, być przykrojone „jak prochownica”, róg do przechowywania prochu strzelniczego, albo przywodzić na myśl na zmianę a to „nożyce”, a to „końską kosę”.
W kolejnych stuleciach zapożyczano coraz to nowe warianty uczesania z Hiszpanii, Niemiec, Francji. O wszystkim decydowała moda.
***
Tekst powstał na podstawie mojej nowej książki pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.