Żołnierze batalionu "Miotła" po ewakuacji kanałami ze Starówki (Jerzy Tomaszewski/domena publiczna)

Ewakuacja Starówki w powstaniu warszawskim. Bez tych bohaterów słynny odwrót przez kanały byłby niemożliwy

Strona główna » Polecane » Ewakuacja Starówki w powstaniu warszawskim. Bez tych bohaterów słynny odwrót przez kanały byłby niemożliwy

Ewakuacja warszawskiej Starówki na przełomie sierpnia i września 1944 roku była olbrzymią operacją logistyczną. Jej powodzenie zależało od kilkudziesięciu powstańców, którzy mieli poświęcić swoje życie, aby reszta mogła uciec.

Zaczęło się od plotek. Krążyły wśród przytulonych do swoich barykad żołnierzy; między rannymi i chorymi, których poutykano na cuchnących śmiercią i strachem korytarzach szpitali. Ale też w gronie cywilów, którzy ukryci w piwnicach zdążyli już zapomnieć jak wygląda niebo. Miron Białoszewski pisał po latach, że:

nie śmieliśmy jeszcze uwierzyć w te kanały. To było nasze marzenie. Przejść do Śródmieścia. Legenda o kanałach, o wejściu za przepustkami po znajomości, i to w wyższych sferach, zrobiła swoje. A że w kanałach może być źle, że się topili, że gubili drogę, że z Mokotowa, tego Dolnego, na klęczkach, bo dziewięćdziesiąt centymetrów, że niektóre włazy pod Niemcami i otwarte, że Niemcy wrzucają granaty, to nas nic a nic nie przerażało.


Reklama


Kanały były jednak całkowicie realne. To nimi miał ewakuować się cały staromiejski garnizon – kilka tysięcy ludzi, którym nakazano dosłownie zapaść się pod ziemię. Wraz z wydaniem rozkazu przez „górę” dowódcy poszczególnych oddziałów zaczęli tłumaczyć swoim oficerom w jakiej kolejności mają sprowadzać ludzi pod ziemię.

Kiedy już wyjaśnili kto i kiedy ruszy w stronę włazu, musieli wybrać jeszcze niewielkie, 3-5 osobowe patrole. Dla nich mieli jedno zadanie – trzymać pozycje tak długo, aż reszta ucieknie.

Dla Mirona Białoszewskiego, tak jak dla wielu innych warszawiaków ewakuacja kanałami była trudno osiągalnym marzeniem (domena publiczna).
Dla Mirona Białoszewskiego, tak jak dla wielu innych warszawiaków ewakuacja kanałami była trudno osiągalnym marzeniem (domena publiczna).

Pożegnalne prezenty

Henryk Osiej „Niedźwiadek” miał zaledwie 20 lat. W tym wieku człowiek myśli o studiach, o pierwszej miłości, nawet nie o pracy. On tymczasem 1 września 1944 roku zastanawiał się co najwyżej nad tym, czy dożyje kolejnych urodzin. Zaraz po tym jak usłyszał, że jego oddział, batalion „Dzik”, do wieczora ma odejść ze Starego Miasta:

(…) dowódca powiadomił też, że dla osłony wycofujących się oddziałów pozostanie grupa trzech ludzi, patrolujących okolice kościoła św. Jacka i jeden łącznik, który miał powiadomić, kiedy grupka ubezpieczeniowa ma opuścić stanowiska.


Reklama


Według instrukcji patrole powinny pozostać na wyznaczonych stanowiskach nawet i do godziny 5 rano 2 września. Wtedy planowo powinna się zakończyć ewakuacja. Żeby jednak zdołały wytrzymać tak długo, musiały dysponować odpowiednim uzbrojeniem. Tylko prawdziwa siła ognia mogła przekonać Niemców, że mają naprzeciwko siebie nie kilkudziesięciu, a co najmniej kilkuset gotowych do walki ludzi.

Trójka Osieja dostała więc „2 kb, pistolet maszynowy, po kilka magazynków z amunicją i po kilka granatów”. Jak na warunki powstańcze dla tak małego oddziału był to prawdziwy arsenał. Jeszcze lepiej wyglądało to w innych zespołach, które odchodziły w stronę swoich redut wzbogacone o karabiny maszynowe. Dodano im nawet amunicję świetlną i dymną, pistolety maszynowe z paroma pełnymi magazynkami, angielskie granaty, lepsze od tych niemieckich, i broń krótką – do ostatniej walki.

Oddziały osłaniające ewakuację Starówki były - jak na powstańcze warunki - bardzo dobrze uzbrojone (Aszumila/domena publiczna).
Oddziały osłaniające ewakuację Starówki były – jak na powstańcze warunki – bardzo dobrze uzbrojone (Aszumila/domena publiczna).

Wszystkie te skarby otrzymywali od swoich kolegów, „nieraz w geście, który miał w sobie trochę poczucia winy”, jak pisał Robert Bielecki, historyk Powstania Warszawskiego. Winy, że oni idą się ratować, podczas gdy wybrańcy jeszcze raz mieli wystawić się na śmierć.

Potem jeszcze tylko krótkie „cześć, do zobaczenia w Śródmieściu” i rozchodzili się. Jedni do kanałów, inni w ruiny. I tylko jedno łączyło ich w tym momencie – przekonanie, że więcej już się nie zobaczą.

„Wokoło paliły się domy”

Żeby to poświęcenie miało jakikolwiek sens, musieli jak najszybciej zająć swoje pozycje. Biegli więc w ich stronę żeby obsadzić ruiny, żeby zorientować się gdzie najlepiej będzie ustawić stanowiska strzeleckie, kogo mają za sąsiada, skąd mogą uderzyć Niemcy. To wszystko było im potrzebne, by jak najdłużej utrzymać wroga z dala od włazu kanałowego na placu Krasińskich. Jedynego, jakim dysponowali powstańcy.

W końcu już wszystko wiedzieli. Teraz mogli jedynie czekać. Na Niemców i na rozkaz o wycofaniu się. Dzieliło ich od niego zaledwie parę godzin, ale czas nagle spowalniał. Wręcz zdawał się stać w miejscu.


Reklama


Każda minuta, wypełniona strachem i niepewnością, co ich czeka, rozciągała się w kwadranse i godziny. Zrobiło się ciemno – choć też nie do końca. „Niedźwiadek” notował, że:

Wokoło paliły się domy, siedzieliśmy na gruzach ulicy Freta – prawie naprzeciwko kościoła św. Jacka. Dotychczas byliśmy w większej grupie, ubezpieczali nas koledzy, teraz zostaliśmy sami, bez żadnej prawie siły ogniowej. Szczęście, że Niemcy nie próbowali nocnych ataków.

Ci faktycznie przez niemal całe powstanie unikali walk prowadzonych po zmroku. Bez światła tracili swoją przewagę ogniową. Woleli więc czekać świtu i wtedy dopiero rozpoczynali szturmy poprzedzane huraganowym ostrzałem z ziemi i powietrza. Ale i tak siedząc te kilkanaście metrów od polskich pozycji stwarzali zagrożenie.

Więcej o podziemnej walce Warszawy przeczytacie w książce Sebastiana Pawliny "Wojna w kanałach". Możecie ją kupić z rabatem na empik.com.
Więcej o podziemnej walce Warszawy przeczytacie w książce Sebastiana Pawliny pod tytułem „Wojna w kanałach”. Możecie ją kupić z rabatem na empik.com.

Wystarczyło żeby zorientowali się, że naprzeciwko mają zaledwie 3-4 ludzi, a od razu ruszyliby na nich. Niewiele potrzebowaliby, aby przerwać iluzoryczną linię obrony Polaków, trzymaną na słowo honoru – i wpaść prosto na plac Krasińskich, w sam środek ewakuacji.

Żołnierze patroli osłonowych musieli więc zachowywać czujność. Każdy szmer, każde osunięcie się kamieni, każde stąpnięcie wywoływało u nich natychmiastową reakcję – spięcie mięśni, uporczywe wpatrywanie się w mrok nocy, rozświetlany pochodniami płonących domów, a po chwili krótka seria wypuszczona w stronę źródła dźwięku. W ten sposób dawali Niemcom znać, że są, że czuwają, dodając sobie jednocześnie otuchy.

Tymczasem hitlerowcy akurat tej nocy wykazywali szczególną aktywność. Zupełnie jakby wyczuli, że po stronie polskiej coś się dzieje. Co chwila więc pod ścianami wypalonych ruin przemykały cienie. Sama ich obecność sprawiała, że powstańcy jeszcze bardziej się bali. Głównie tego, że nie mogąc być wszędzie za chwilę przegapią kilku Niemców, którzy wyjdą im na tyły, okrążą ich i odetną drogę ucieczki.

Głód, pragnienie i halucynacje

Lęk potęgowała obecność ludności cywilnej. Czasem przyjaznej, czasem wrogiej wobec powstańców. Znajdujący się na skraju wytrzymałości fizycznej i psychicznej mieszkańcy Warszawy wyrzucali im, że swoją lekkomyślnością sprowadzili na nich zagładę.


Reklama


Siedząc tak na gruzach tego, co jeszcze niedawno było czyimś domem – zasypiali. Głowy opadały im ze zmęczenia. Nagle… Huk granatu! Seria z broni maszynowej! Atakują!

Natychmiast kierowali ogień gdzieś w ciemność. Tam, gdzie powinni być Niemcy. Kiedy widzieli, że aktualnej pozycji nie utrzymają, cofali się o 50, 100, 150 metrów. Żeby jeszcze bardziej utrudnić nieprzyjacielowi zadanie, podpalali jakiś pobliski budynek, czy raczej jego resztki. Zamykali w ten sposób jedną z dróg dojścia do siebie, a jednocześnie oświetlali okolicę. Teraz wróg nie mógł już ruszyć niezauważenie.

Właśnie tak wyglądał Plac Krasińskich na przełomie sierpnia i września 1944 roku (Wiesław Chrzanowski/domena publiczna).
Właśnie tak wyglądał plac Krasińskich na przełomie sierpnia i września 1944 roku (Wiesław Chrzanowski/domena publiczna).

I tak ciągnęło się to. Kwadrans za kwadransem, godzina za godziną. Im bliżej było godziny piątej, tym trudniejsza stawała się warta. Niewielkie zapasy jedzenia zdążyli wykorzystać, kończyła się woda, a brak snu przynosił coraz liczniejsze halucynacje. Słyszeli głosy kolegów, którzy odeszli kanałami; zdawało im się, że widzą dookoła siebie Niemców.

W końcu nadchodziła wyczekiwana pora odwrotu. Nie do wszystkich jednak dotarł łącznik z informacją, że mogą się ratować. Może padł gdzieś po drodze, może zginął ten, kto miał go wysłać, a może wszyscy już zniknęli pod ziemią. Żołnierze patroli osłonowych siedzieli więc i czekali. Kiedy czekanie wydłużało się, samodzielnie podejmowali decyzję o marszu w stronę włazu. Teraz każde pół godziny mogło decydować o ich życiu albo śmierci.


Reklama


Ruszali więc na plac Krasińskich. Gdy tam dotarli ujrzeli olbrzymi tłum, który dalej wciskał się do jednego, małego otworu. Części z nich udało się zejść. Inni nie zdążyli. Było jednak coś, co ich łączyło. Wszyscy wykonali kluczowe zadanie, o którym już wtedy nikt nie pamiętał.

Bibliografia

  1. Białoszewski M., Pamiętnik z Powstania Warszawskiego, Warszawa 1970;
  2. Bielecki R., „Gustaw”-„Harnaś”. Dwa powstańcze bataliony
  3. Okolski T., Batalion „Dzik”, Warszawa 1994.
Autor
Sebastian Pawlina
Dołącz do dyskusji

Jeśli nie chcesz, nie musisz podawać swojego adresu email, nazwy ani adresu strony www. Możesz komentować całkowicie anonimowo.


Reklama

Wielka historia, czyli…

Niesamowite opowieści, unikalne ilustracje, niewiarygodne fakty. Codzienna dawka historii.

Dowiedz się więcej

Dołącz do nas

Rafał Kuzak

Historyk, specjalista od dziejów przedwojennej Polski. Współzałożyciel portalu WielkaHISTORIA.pl. Autor kilkuset artykułów popularnonaukowych. Współautor książek Przedwojenna Polska w liczbach, Okupowana Polska w liczbach oraz Wielka Księga Armii Krajowej.

Wielkie historie w twojej skrzynce

Zapisz się, by dostawać najciekawsze informacje z przeszłości. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.