„Gdzie końskie ścierwo leżało, tam się rzucało kilkadziesiąt nieszczęśliwych, rozrzynali obrzydliwą strawę na kawałki i pożerali surową” – pisał po latach jeden z uczestników inwazji Napoleona na Rosję. Oto jaki los spotkał żołnierzy Wielkiej Armii podczas odwrotu spod Moskwy.
24 czerwca 1812 roku, gdy ruszyła inwazja Napoleona na Rosję, cesarz Francuzów miał pod swoimi rozkazami 600 tysięcy doborowych żołnierzy. Cztery miesiące później, 18 października, kiedy padł rozkaz odwrotu, pozostało ich tylko nieco ponad 100 tysięcy.
Reklama
Jak mongolska horda
Archibald Gordon Macdonell w klasycznej pracy pt. Napoleon i jego marszałkowie podawał, że opuszczającym Moskwę niedobitkom Wielkiej Armii:
(…) towarzyszyło kilka tysięcy ludności cywilnej oraz niezliczone wozy i powozy najrozmaitszego kształtu i rodzaju. Olbrzymia kolumna wyglądała raczej na hordę mongolskich koczowników niż na zastępy karnej i zwycięskiej armii.
Wtedy jeszcze nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jaki horror czekał na wycofujących się podwładnych cesarza Francuzów.
Początkowo pogoda sprzyjała podkomendnym Napoleona oraz ich sojusznikom. Było ciepło, słonecznie i bezwietrznie. Aura szybko jednak się załamała. Najpierw zaczęły padać ulewne deszcze, później drastycznie obniżyła się temperatura. Jak pisał Macdonell:
Reklama
Dwudziestego dziewiątego października było dziewięć stopni mrozu i spadł pierwszy śnieg. Trzydziestego pierwszego wiał silny wiatr i padał śnieg, pierwszego listopada wszystko było białe. (…)
Piąty listopada był ostatnim dniem jesieni, ponieważ nocą nastąpiła straszna zmiana. Z nisko wiszącego szarego, zachmurzonego nieba nagle powiało „zimnem” Rosji i rankiem szóstego listopada rozpoczęła się tragedia.
„Wzrok ich był dziki, twarz wychudzona”
Żołnierze Wielkiej Armii, pochodzący w przytłaczającej większości z zachodu i południa Europy, byli kompletnie nieprzygotowani na rosyjską zimę. Jak trafnie zauważa jeden z biografów Napoleona „nie mieli pojęcia, jak podtrzymywać krążenie, często więc tracili palce u rąk i nóg, uszy i nosy”. Z każdym dniem sytuacja stawała się coraz gorsza. Na domiar złego wycofującym się wojskom szybko zaczął zaglądać w oczy głód.
Ci którzy trzymali się swoich jednostek mogli liczyć na jakąś strawę, jak chociażby pieczone mięso padających masowo koni, a później „psy, koty i wszystko, co wpadło im w ręce”. Zdesperowani maruderzy – których liczba rosła w zastraszającym tempie – toczyli jednak brutalną i bezwzględną walkę o przetrwanie. Jak wspominał oficer sztabowy, a następnie adiutant Napoleona, Franciszek Gajewski:
Reklama
(…) żadnego piętna nie zatrzymali ludzkiego prócz powierzchowności. Oczy powychodziły im nadzwyczajnie z głowy, warstwą brudu i dymu powleczeni, nie zatrzymali nawet barwy, skórze ludzkiej właściwej. Wzrok ich był dziki, twarz wychudzona, wszyscy niejako osłupieli, każdy milczał, a zdawał się niczym nie zajęty. (…)
Gdzie końskie ścierwo leżało, czy dopiero co padłe czy zwierz zdechł w pochodzie naszym do Moskwy, tam się rzucało kilkadziesiąt nieszczęśliwych, rozrzynali obrzydliwą strawę na kawałki i pożerali surową.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Mordowali się za worek mąki
Opadający z sił nie mieli co liczyć na pomoc towarzyszy. Nasz rodak pisał bez ogródek, że obojętnie ich omijano, pozostawiając własnemu losowi. „Co więcej, znajdowali się tacy, którzy takiego odzierali z odzieży, okrywając własne członki łachmanami, zabranymi konającemu koledze, nie zważając wcale na jego jęki i złorzeczenia”.
Z kolei porucznik Antoni Rozwadowski relacjonował, że na własne oczy widział „jak żołnierze zabijali swoich poruczników, aby im kawałek chleba odebrać”.
Pierwszym dużym ośrodkiem na drodze wycofujących się niedobitków Wielkiej Armii był Smoleńsk. Wiarusi z utęsknieniem wyczekiwali momentu dotarcia do miasta. Liczyli, że znajdą tam bezpieczną przystań, gdzie będą mogli przezimować. Ale, jak czytamy w książce Napoleon i jego marszałkowie, czekała ich katastrofa:
Wygłodzeni żołnierze, widząc po raz pierwszy, odkąd opuścili Moskwę, dobrze zaopatrzone magazyny, zupełnie stracili głowę i karność wśród nich rozprzęgła się. Jedni jedli tak dużo i z takim pośpiechem, że pomarli w kilka godzin, inni nie mogli znaleźć nic do jedzenia.
Reklama
Ludzie mordowali się wzajemnie dla worka mąki. Pewna ilość żołnierzy zrabowała skrzynię z butelkami wódki i zamknęła się ze swym łupem w opuszczonym domu. Następnego ranka znaleziono ich martwych wśród porozrzucanych opróżnionych butelek. Marnotrawienie zapasów przybrało zastraszające rozmiary.
„Jak stado bezdusznych bydląt”
Szybko stało się jasne, że żywności nie wystarczy dla wszystkich. W związku z tym Napoleon zarządził dalszy odwrót na Zachód. Straty na tym etapie były już zatrważające.
Z doborowej przybocznej gwardii cesarza Francuzów, która na początku kampanii liczyła 35 tysięcy żołnierzy, w połowie listopada zostało ledwie 6000 zdolnych do marszu. Z kolei korpus marszałka Davouta stopniał z 70 tysięcy do około 4000 ludzi. W innych formacjach sytuacja prezentowała się równie dramatycznie.
Tymczasem na wojska Napoleona czekała przeprawa przez Berezynę, która w wyniku odwilży nie była skuta lodem. Bitwa, stoczona w dniach 26-29 listopada, kosztowała życie kolejnych dziesiątek tysięcy Francuzów i ich sojuszników (więcej na jej temat przeczytacie tutaj)
Na szczęśliwców, którym udało się dostać na zachodni brzeg czekały w dalszym ciągu głód i dotkliwe grudniowe mrozy. Tak o ostatnich dniach na rosyjskiej ziemi pisał inny adiutant Napoleona Philippe Paul de Ségur:
Obszerne szopy, wznoszące się w niektórych miejscowościach opodal traktu, były widownią okropniejszych jeszcze scen. Bez względu na wiek i rangę, żołnierze i oficerowie jak stado bezdusznych bydląt tłoczyli się w owych szopach dookoła skąpych ognisk, żywi deptali po zmarłych i obojętni już na wszystko kładli się na nich bez wstrętu, aby z kolei służyć za straszliwe łoże nowym ofiarom.
Reklama
Niebawem nadciągały dalsze zastępy maruderów, którzy, nie mogąc dostać się do wnętrza przepełnionych szop, oblegali je nieraz godzinami.
Straszliwy bilans
Ci, którym udało się dotrwać do rana „znajdowali zazwyczaj stosy trupów i wygasłe ogniska”. Aby wydostać się „z tych katakumb, trzeba było deptać po tym okropnym trupim wale, z którego wydobywały się jeszcze tu i ówdzie ciche jęki i westchnienia”.
Atakowani przez kozaków, przemarznięci do szpiku kości i wygłodniali żołnierze nie cofali się nawet przed kanibalizmem. Jak w dalszej części swojej relacji zanotował de Ségur, w położonych niedaleko Wilna Żupranach członkowie Wielkiej Armii:
(…) podpalili kilka domów, ażeby ogrzać się bodaj trochę. Odblask pożogi pociągnął kilkunastu ludzi, obłąkanych z zimna i bólu; zgrzytając zębami, z potępieńczym śmiechem na wykrzywionych wargach, rzucili się w ogień i skonali wnet w straszliwych konwulsjach. Zgłodniały tłum spoglądał na nich bez lęku ni trwogi, a byli nawet i tacy, którzy wyciągali z ognia oszpecone, zwęglone zwłoki i nic wahali się, być może, ponieść do ust tej ohydnej strawy!
Reklama
Armia, reprezentująca jeden z najbardziej ucywilizowanych narodów Europy, armia niegdyś tak świetna, tyloma zwycięstwami opromieniona, armia, której imię było jeszcze wszechwładnym w tylu podbitych stolicach, spadła na samo dno nędzy!
Ostateczny bilans inwazji na Rosję był dla Napoleona druzgoczący. Do połowy grudnia Niemen zdołało przekroczyć mniej niż 40 tysięcy jego podwładnych. Reszta zginęła, została wzięta do niewoli lub zdezerterowała.
Edycja limitowana
Bibliografia
- Robert Bielecki, Berezyna, Bellona, Warszawa 1990.
- Franciszek Gajewski, Pamiętniki Franciszka z Błociszewa Gajewskiego pułkownika Wojska Polskiego (1802-1831), T. 1, oprac. S. Karowowskiego, Zdzisław Rzepecki i Ska 1913.
- Archibald Gordon Macdonell, Napoleon i jego marszałkowie, Bellona 2022.
- Philippe Paul de Ségur, Pamiętniki Filipa Pawła de Ségura adiutanta Napoleona, oprac. E. Bąkowska, tłum. E. Leszczyńska, Wydawnictwo MON 1987.
- Adam Zamoyski, Napoleon. Człowiek i mit, Wydawnictwo Literackie 2019.