Zapomniana obsesja polskich szlachciców. Taki obyczaj panował tylko w Rzeczpospolitej Obojga Narodów

Strona główna » Nowożytność » Zapomniana obsesja polskich szlachciców. Taki obyczaj panował tylko w Rzeczpospolitej Obojga Narodów

Zagraniczni podróżnicy, którym przyszło odwiedzić Rzeczpospolitą w XVII albo XVIII stuleciu, raz po raz przecierali oczy ze zdumienia. Obyczaje miejscowych elit bardzo bowiem różniły się od tych, które znano na Zachodzie. Inne też były obsesje ludzi dumnych i uprzywilejowanych.

Poniższy tekst powstał w oparciu o nową książkę Kamila Janickiego pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty. Pozycja już dostępna w przedsprzedaży.

Zdziwienie budziło chociażby to, że nad Wisłą, w gronie szlachty, nie używało się wszystkich tych tytułów, które pozwalały odróżniać i szeregować elity w innych krajach. Nie było więc, jak wyliczał Guillaume de Beauplan w połowie XVII wieku, „książąt, markizów, hrabiów i baronów”.


Reklama


Brak jakichkolwiek formalnych rang i tytułów arystokratycznych pozostał do samego upadku Rzeczpospolitej naczelnym symbolem szlacheckiej równości. Reguła była jednak wybitnie niewygodna zarówno dla panisk, jak i nawet dla każdego średniaka, który pragnął wysunąć się przed sąsiadów. Obchodzono ją zatem chętnie, powszechnie i – paradoksalnie – przy pełnej akceptacji ogółu szlachciców.

Tytuł książęcy drogo kupię

Opór budziły tylko zupełnie jawne próby łamania panującej normy. Przedstawiciele najmożniejszych rodów, niezdolni zdobyć wywyższenia nad Wisłą, wypraszali albo kupowali tytuły arystokratyczne od zagranicznych władców, najchętniej od cesarzy rzymskich, niemieckich. W ten sposób książętami zostali Radziwiłłowie (już za panowania Zygmunta Starego), a potem też między innymi Lubomirscy, Koniecpolscy, Jabłonowscy czy Ossolińscy.

Polski szlachcic w zajeździe. Obraz XIX-wieczny.

Zdobywano również tytuły margrabiowskie, a w wieku XVIII, gdy o najbardziej elitarne rangi było już trudno, głównie hrabiowskie. Tymi ostatnimi zadowalali się chociażby Potoccy czy Rzewuscy.

Sejmy wielokrotnie – dajmy na to w latach 1638, 1641, 1673 – przypominały w konstytucjach, że wszelkie takie wyróżnienia są zakazane. Akceptowano wyłącznie rangę książęcą starych rodów litewskich, głównie tych wywodzących swą genezę od Giedyminów, a więc od przodków dynastii jagiellońskiej. Na takiej podstawie książętami tytułowali się chociażby Czartoryscy.

W praktyce jednak żadne pretensje średnich szlachciców nie mogły powstrzymać samowoli karmazynów. Zakazy ponawiano właśnie dlatego, że pozostawały puste i nieskuteczne.


Reklama


Jak chart bez ogona

Szeregowy pan folwarczny czy nawet ziemianin bogaty, będący w posiadaniu kilku, kilkunastu albo choćby kilkudziesięciu wiosek, nie mógł nawet marzyć, że ktoś ogłosi go hrabią. Trudno było mu też przeczyć własnym postulatom i otwarcie kwestionować zasadę szlacheckiej równości. Wciąż pragnął jednak wyróżnienia i uświetnienia. Jak komentował badacz tematu Józef Matuszewski, „życie musiało znaleźć z tej sytuacji wyjście”.

Zamiast o tytuły arystokratyczne szlachcice starali się o rangi urzędnicze. I to starali się o nie z obsesyjnym uporem, często na walce o stołki skupiając całą swą publiczną działalność. W nauce przyjął się wprost termin: tytułomania szlachecka. I słusznie.

Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj.

„Piękna rzecz szlachcicowi urząd” – nie bez powodu podkreślał Wacław Potocki w XVII wieku. Stulecie później Ignacy Krasicki diagnozował z kolei, że ziemianin dysponujący samym tylko nazwiskiem czuje się goły i potrzebuje jakiegoś tytułu, by „okryć zelżywą nagość”.

Także Adam Mickiewicz, gdy na początku XIX wieku pisał w Panu Tadeuszu, że szlachcic bez urzędu jest jak „chart bez ogona”, niewątpliwie oddawał pogląd powszechny wśród ziemian.


Reklama


Trzy (może cztery) prawdziwe stołki

W przytłaczającej większości przypadków nie ubiegano się o prawdziwe stanowiska związane z określonymi zadaniami, władzą czy choćby zarobkiem. Rzeczpospolita nie wykształciła administracji państwowej, nie istniały więc tak liczne urzędy, by zadowolić aspiracje choćby drobnego ułamka stanu uprzywilejowanego.

Starostwa grodowe stopniowo zostały zastrzeżone dla magnatów i najbogatszych panów, podobnie jak dygnitarstwa senackie. Zwykli szlachcice musieli więc mierzyć niżej. Nie mogli być książętami, baronami, markizami czy choćby wojewodami, ale ranga stolnika, łowczego czy podstolego znajdowała się w zasięgu przynajmniej tych najzaradniejszych i najlepiej ustosunkowanych.

Na poziomie lokalnym czy też, jak wówczas mówiono, „ziemskim”, rzeczywiste kompetencje wiązały się głównie z trzema stanowiskami sądowymi: sędziego, podsędka i pisarza ziemskiego.

Poza tym ważną rolę odgrywał podkomorzy, kierujący odrębnym sądem rozstrzygającym spory graniczne między szlachcicami. O te właśnie stołki starano się więc najusilniej, a kariera w sądzie ziemskim często stanowiła furtkę do kariery politycznej i wyboru na posła sejmowego.

XVII-wieczny dworek szlachecki pod Tykocinem.
XVII-wieczny dworek szlachecki pod Tykocinem.

Korowód figurantów

Poza tym istniał długi katalog urzędów czysto figuranckich, ważnych wyłącznie z racji prestiżu i historycznej tradycji. Ich liczba była różna w poszczególnych regionach. Odmiennie ustalano też ich hierarchię. Ta była rzeczą najważniejszą, bo w czytelny sposób okazywała, kto jest mniej, a kto bardziej ważny w społeczności.

Samo zajmowanie jednego z tych urzędów gwarantowało wywyższenie. Pierre des Noyers, sekretarz królowej Ludwiki Marii Gonzagi, słusznie komentował: „Urzędnicy, których jest wielkie mnóstwo w każdym województwie, mają pierwszeństwo przed szlachtą inną z jakiegokolwiek domu pochodzącą”.


Reklama


Ustalano też jednak kolejność w gronie utytułowanych. Hierarchia była różna w poszczególnych województwach, ziemiach czy powiatach, odmiennie też układano ją dla Korony, odmiennie dla Litwy. Spójne listy zostały ustalone przez sejm dopiero w 1763 roku.

Wówczas w poszczególnych ziemiach koronnych kolejność kształtowała się następująco: 1. Podkomorzy, 2. Starosta grodowy, 3. Chorąży, 4. Sędzia ziemski, 5. Stolnik, 6. Podczaszy, 7. Podsędek, 8. Podstoli, 9. Cześnik, 10. Łowczy, 11. Wojski większy, 12. Pisarz ziemski, 13. Miecznik, 14. Wojski mniejszy, 15. Skarbnik.

Polski portret szlachecki z drugiej połowy XVIII wieku.
Polski portret szlachecki z drugiej połowy XVIII wieku.

Tysiące fikcyjnych stanowisk

Historykom zdarzało się twierdzić, że tylko sam król był władny rozdawać nad Wisłą kilkanaście tysięcy różnych fikcyjnych stanowisk ziemskich. W rzeczywistości było ich na pewno mniej.

Andrzej Wyczański szacował, że w samej Koronie takich stołków uzbierało się w XVI stuleciu około dziewięciuset. Jeśli ktoś zdołał zdobyć jeden z nich, to często z dumą kazał o sobie mówić już nie po imieniu i nazwisku, ale tylko z wykorzystaniem tytułu. Przestawał być na przykład Marcinem Kątskim, a stawał się panem podstolim przemyskim.

Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.

Ślady takiego podejścia doskonale widać w literaturze z XVIII czy XIX stulecia, gdzie wielu bohaterów występuje niby to anonimowo jako rejenci, podczaszy i sędziowie.

Sposoby fantazyjne i absurdalne

Łącznie wszystkich oficjalnych tytułów w całej Rzeczpospolitej mogło być kilka tysięcy, podczas gdy mężczyzn ze stanu uprzywilejowanego żyło w kraju od niespełna dwustu pięćdziesięciu tysięcy do czterystu tysięcy. Z ogromnym niedoborem radzono sobie na różne fantazyjne, a często wprost absurdalne sposoby.


Reklama


Herbownicy bez najmniejszego wstydu ubiegali się o urzędy dla ziem, które odpadły od granic państwa, i nie było żadnych nadziei ich odbicia. Pod naciskiem szlachty powstawały nowe hierarchie tytułów w coraz mniejszych regionach. Poza tym chętnie przyjmowano tytuły prywatne od magnatów.

Jeśli nie można było zostać koniuszym ziemskim, to istniała alternatywa w postaci zatrudnienia się u jakiegoś Potockiego czy Lubomirskiego i wystarania o bycie jego koniuszym, podskarbim czy choćby marszałkiem.

W użyciu znajdowały się poza tym tytuły kościelne. Było ich zresztą sporo, bo biskupstwa zatrudniały nad Wisłą większą rzeszę różnych urzędników niż cała administracja państwowa. Wszystko to jednak i tak nie mogło zaspokoić potrzeb stanu szlacheckiego.

Szczyt szlacheckiej tytułomanii

W XVIII stuleciu tytułomania nasiliła się już do takiego stopnia, że masowo zaczęto przekazywać tytuły dzieciom. Jeśli syn sędziego ziemskiego nie miał żadnego własnego tytułu, kazał się określać sędzicem. Syn podstolego był z kolei podstolicem, a chociażby łowczego – łowczycem.


Reklama


Zjawisko budziło zdziwienie zagranicznych komentatorów, na przykład Francuza Huberta Vautrina. Naigrywano się z niego też nad Wisłą, choć na żarty i docinki pozwalali sobie, rzecz jasna, głównie ci szlachcice, którzy sami weszli już na wyższy stopień uprzywilejowania.

Jędrzej Kitowicz drwił z tego, że zaroiło się od „stolnikiewiczów, cześnikiewiczów, cywunowiczów i tam dalej rozmaitych cyców”.

Ignacy Krasicki ustami bohatera jednej ze swoich powieści podkreślał z kolei niezwykłość tej polskiej tradycji:

W naszym podobno tylko kraju jest ten przykład, iż ojców nie tylko majętności, ale i tytuły urzędowe chcemy przez sukcesję dziedziczyć. Gdzie indziej syn Gubernatora nie jest Gubernatorowiczem, Feldmarszałka – Feldmarszałkowiczem. U nas Komornik, Burgrabia, Regent napełnia kraj Komornikiewiczami, Burgrabiczami, Regentowiczami.

A przecież na tym rzecz się wcale nie kończyła. Syn wojewody nazywał się wojewodzicem, ale do niegdysiejszego tytułu aspirowali także i wnukowie. Każdy mógł kazać mówić o sobie: wojewodzicowic.

Szlachecki portret trumienny z początku XVIII wieku.
Szlachecki portret trumienny z początku XVIII wieku.

Dumni sędziobójcy i szlachcice spod stolca

Czasem tworzono zbitki wybitnie nonsensowne. Dajmy na to słowo sędzic, bardzo popularne, po łacinie było zapisywane jako iudicida. A taka zlepka oznaczała w istocie… sędziobójcę. Z kolei o podstolicach żartowano, że w przeciwieństwie do ojców weszli nie pod stoły, lecz pod stolce.

Niezależnie od drwin i napomnień typowy szlachcic używał odziedziczonych i powykręcanych językowo tytułów z wielką dumą, wręcz pychą.


Reklama


Zachowały się setki dokumentów, w których, w kontekście całkowicie oficjalnym, jest mowa o pisarzewicach, miecznikowicach czy wojskowiczach. Niejaki Kajetan z Grabu Grabski podpisał się w 1773 roku: „Stolnikowicz bracławski, na Miłoslawiu z przyległościami pan dziedziczny”. Ignacego Potockiego ze Złotego Potoka w 1722 roku przedstawiono z kolei przy okazji ślubu jako „Jaśnie Wielmożnego Generałowicza Artylerii”.

Czasem tytuły były wprost podwajane. W 1737 roku w pewnym dokumencie sądowym była więc mowa o Antonim kasztelanicu krzywińskim synu kasztelana krzywińskiego. Istne masło maślane. Ale przecież żaden środek nie wydawał się nazbyt buńczuczny i nonsensowny, gdy chodziło o odróżnienie się od innych szlachciców i wykazanie, że wśród równych braci jest się jednak równiejszym.

***

Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.

Autor
Kamil Janicki

Reklama

Wielka historia, czyli…

Niesamowite opowieści, unikalne ilustracje, niewiarygodne fakty. Codzienna dawka historii.

Dowiedz się więcej

Dołącz do nas

Rafał Kuzak

Historyk, specjalista od dziejów przedwojennej Polski. Współzałożyciel portalu WielkaHISTORIA.pl. Autor kilkuset artykułów popularnonaukowych. Współautor książek Przedwojenna Polska w liczbach, Okupowana Polska w liczbach oraz Wielka Księga Armii Krajowej.

Wielkie historie w twojej skrzynce

Zapisz się, by dostawać najciekawsze informacje z przeszłości. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.